Billions: sezon 6 - recenzja
Początek 6. sezonu Billions zapowiadał pewne zmiany w formule serialu, ale produkcja bardzo szybko powróciła na wytyczone wcześniej tory.
Początek 6. sezonu Billions zapowiadał pewne zmiany w formule serialu, ale produkcja bardzo szybko powróciła na wytyczone wcześniej tory.
Najważniejsze pytanie, które należy postawić po obejrzeniu szóstego sezonu Billions, brzmi: czy Mike Prince to Bobby Axlerod? Czy zmiana protagonisty jest tylko iluzoryczna? A może rzeczywiście mamy tu do czynienia z dwiema odrębnymi osobowościami? Niestety, odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Jeśli nawet Mike różni się charakterologicznie od Bobby’ego, to w szerszej perspektywie nie ma to większego znaczenia, bo serial wciąż pozostaje tym samym. Wychodzi na to więc, że cechy Prince’a odróżniające go od jego poprzednika, nie mają wpływu na przebieg wydarzeń, wynikiem czego są bez większego znaczenia. To bardzo słabe, zwłaszcza że po wymianie głównego bohatera scenarzyści mieli szansę na fabularny reboot i naprawienie błędów, które od dłuższego czasu nie pozwalają produkcji rozwinąć skrzydeł. Niestety, w szóstym sezonie nic takiego nie ma miejsca i wciąż śledzimy walkę prawa z biznesem, gdzie po obu stronach barykady stają zdolne do wszystkiego samce alfa.
Szósty sezon za nami, a historia wciąż się powtarza. Atak za atak, cios za cios. W jednym odcinku triumfuje Mike, w następnym górą jest Chuck. Prince bardzo chce zorganizować olimpiadę w Nowym Jorku, ale jego plany krzyżuje prokuratura. Później Chuck zostaje pozbawiony stanowiska przez swojego adwersarza, który odpłaca mu się bombardowaniem socjalnego programu. Finał sugeruje nam, że Chuck wreszcie dopadnie Mike’a, ale ten w ostatniej chwili wymyka się, choć traci przy tym grubą kasę. Przerabialiśmy tę zabawę w kotka i myszkę w Billions już wielokrotnie i naprawdę na tym etapie jest to już nużące i nieciekawe. Twórcy starają się ubarwić opowieść błyskotliwymi dialogami, które jednak nie mają siły rażenia. Wielcy biznesmeni i urzędnicy z wymiaru sprawiedliwości porozumiewają się ze sobą przy pomocy nawiązań popkulturowych i showbiznesowych komentarzy. Mamy uwierzyć, że ludzie, którzy poświęcili swoje życie na robienie pieniędzy, przekomarzają się cytatami z filmów i seriali? Jest to mało wiarygodne i nieco denerwujące. Wygląda to tak, jakby twórcy chcieli zjednać sobie popkulturową społeczność, dostarczając im dialogi pełne nawiązań do ich ulubionych dzieł.
Pierwsze odcinki sezonu sugerują, że charakter i nastawienie Mike’a wprowadzi znaczące zmiany do Billions. W początkowej fazie serialu Prince rzeczywiście prezentuje się niczym książę z bajki, który ma szansę zbawić cały świat. Jego działania na płaszczyźnie socjalnej i nieco inna polityka wewnątrz firmy pokazywały, że najważniejsza bitwa z Chuckiem tym razem nie odbędzie na tak oczywistym polu. Szybko jednak okazuje się, że nadzieja na zmianę jest płonna. Charyzma aktorska Coreya Stolla robi dobrą robotę, ale nie ma znaczenia w konfrontacji z wizją autorów. W porównaniu do poprzednich serii szósty sezon niedomaga jeszcze na jednej płaszczyźnie. Tym razem drastycznie spada znaczenie wszystkich postaci, poza Chuckiem i Mikiem. Trudno powiedzieć, kto z drugiego planu ma wpływ na fabułę, a chyba największymi poszkodowanymi są Wendy i Taylor. Obie panie mogły niepostrzeżenie zniknąć z serialu i nikt by pewnie tego nie zauważył. W pewnym momencie twórcy robią voltę, wprowadzając Kate Sacher do firmy Prince’a, ale i ten zabieg okazuje się niewypałem. Kate gubi się wśród popleczników Mike’a, którzy snują się po korytarzach biurowca, odwiedzając raz po raz gabinet Prince’a, żeby zaraportować jakąś sprawę.
W pewnym momencie pojawia się wątek romansowy, który z kolei związany jest z wielkimi planami Prince’a. Mike wymyślił sobie, że zostanie prezydentem, a seks z podwładną może mu zaszkodzić. Motyw miłosny szybko zostaje spacyfikowany, ale same aspiracje Prince’a są ciekawe, bo w ten sposób biznesmen przebija wszystko, czego dokonał Bobby. Mamy tu oczywiście zapowiedź kolejnej serii, gdzie gra będzie toczyć się już o nieco inną stawkę. Z jednej strony kampania Mike’a, z drugiej rozwścieczony Chuck. Na papierze wygląda to zachęcająco, ale widzowie, mający za sobą sześć długich, jednostajnych i bliźniaczo do siebie podobnych sezonów, zdają sobie sprawę, że naiwnością byłoby oczekiwanie rewolucji. Płaszczyzna polityczna nic tu nie zmieni, bo i na tym polu bohaterowie kruszyli już kopie. Niestety, nowy aktor na pierwszym planie nie zmienia faktu, że obecnie Billions to kotlet odgrzewany już co najmniej trzy razy.
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat