Doom Patrol: sezon 2, odcinki 1-3 - recenzja
Doom Patrol powraca z 2. sezonem; zamiast wejścia smoka zafundowano nam tym razem... zejście szczura. Sprawdzamy pierwsze odcinki nowej odsłony serii - czy twórcy tej unikalnej produkcji znów są w formie?
Doom Patrol powraca z 2. sezonem; zamiast wejścia smoka zafundowano nam tym razem... zejście szczura. Sprawdzamy pierwsze odcinki nowej odsłony serii - czy twórcy tej unikalnej produkcji znów są w formie?
Ponuro tu jak diabli. Doom Patrol wraca ze swoim 2. sezonem; jego premierowe 3 odcinki udowadniają najlepiej, że zapowiadaną w finale poprzedniej odsłony serii sielankę możemy włożyć między bajki. Tytułowi bohaterowie raz jeszcze udają się więc na psychologiczną terapię, w ramach której próbują odnaleźć siebie. Ten zabieg widzowie już znają, jednak tym razem został on jeszcze mocniej rozpisany pod dyktando wszechobecnego mroku i aury posępności. Zamiast tworzyć nową rzeczywistość po, wydawałoby się, ostatecznym rozprawieniu z Panem Nikt i Ezekielem, protagoniści snują się po zakamarkach Doom Manor niczym widma siebie samych. Twórcy produkcji zdają się uczyć odbiorców, że nawet radykalne zmiany paradoksalnie utwardzają członków Doom Patrol w codziennym marazmie; światełka w tunelu nie widać, trajektoria ucieczki z emocjonalnych katuszy nie chce się objawić. Serial konsekwentnie pokazuje, że z sukcesem odnalazł on i zagospodarował własną niszę w obrębie superbohaterskiego poletka telewizyjnego. I choć otwarcie drugiej odsłony serii jest w pełni satysfakcjonujące, absolutnie nie oznacza to, że widzowie nie odnajdą w nim potencjalnych problemów. Na razie trudno bowiem dostrzec wyraźny kierunek, w którym chcieliby podążać scenarzyści, a przecież za nami już 1/3 całego sezonu.
Na wstępie kolejnego etapu opowieści dzieje się naprawdę sporo. Retrospekcje przedstawiają nam genezę postaci Dorothy i rzucają nowe światło na jej niezwykle skomplikowaną relację z Szefem. To właśnie ten wątek dostarcza paliwa dla innych segmentów historii; poświęcający swoje zdrowie dla dobra podopiecznych Niles Caulder wydaje się przechodzić emocjonalną metamorfozę, raz po raz zdając sobie sprawę z dawnych błędów i niekiedy mimowolnej okrutności. Nie ma też zapewne przypadku w tym, że twórcy i na płaszczyźnie dosłownej, i symbolicznej (metafora motyla) starają się systematycznie ustawiać podwaliny pod proces mentalnej transformacji – wciąż jeszcze dla bohaterów niezakończonej. Vic pragnie odkryć miłość, Cliff i Larry pojednać się z potomkami, Jane za jednym zamachem próbuje oszukać wszystkie trawiące jej umysł osobowości. Pomimo ogromnych rozbieżności i odmiennego rozkładania akcentów, wszystkie te wątki wzajemnie się dopełniają i wyjątkowo sprawnie łączą w jedną całość. Jeszcze lepiej, że poza ujmującą swoją serdecznością Dorothy na ekranie pojawiają się kolejne nowe postacie: kontrolujący czas Doktor Tyme i krwawy jak tylko się da Czerwony Jack. Obaj charyzmatyczni i szaleni, lecz z całą pewnością poświęcone im wątki mogłyby być dłuższe – na razie nie wiemy, czy na tronie serialowej groteski objawi się godny następca Pana Nikt. Na tym właśnie polega problem z premierą 2. sezonu; choć Szef szkicuje już projekt Robotmana 2.0, Ulica Danny zaklęta pod postacią cegły pęka, Kipling dogaduje się z Caulderem, a "przyjaciele" Dorothy rozpychają się na ekranie, szkieletu zasadniczej osi fabularnej obecnej odsłony serii nadal nie przedstawiono. Znając jednak fantazję twórców, ta oś – dosłownie i w przenośni – może się zrodzić z niczego.
Doprawdy dziwaczna byłaby bowiem sytuacja, w ramach której scenarzyści odeszliby od ekspozycji walki z traumą bohaterów na rzecz zanurzania ich w idyllicznej aurze triumfu nad złem. Autentyzm postaci koniec końców ma swoją praprzyczynę w ich tragicznym położeniu życiowym; jeśli zostaje ono doprawione pozorowanym patosem, sarkazmem i pełnym absurdu humorem, to taki zabieg będzie cieszył wszystkich fanów produkcji. Przypomnijcie sobie o tym choćby w scenie, w której mocarny Doktor Tyme dąży wyłącznie do dobrej zabawy i jeszcze jednego, wrotkarskiego kółeczka na dyskotekową modłę. Tak, groteska rządzi światem Doom Patrol niepodzielnie, lecz zupełnie inną kwestią jest to, czy wystarczy ona do wciągnięcia widza w meandry całego sezonu. Moje obawy na tym polu biorą się z powtarzalności scenariuszowego schematu; to wciąż opowieść o mentalnym dorastaniu i próbie ucieczki z emocjonalnego bólu. Chciałoby się, aby herosi dojrzeli do końca, ruszając do walki z nowymi wyzwaniami. W innym wypadku serial platformy DC Universe będzie wciąż dobrym, lecz niespełnionym dramatem psychologicznym – oczekiwania są znacznie większe, skoro twórcy już niejednokrotnie przewracali superbohaterską konwencję do góry nogami. Z drugiej strony zakładanie, że na tym etapie opowieści wystrzelali się z pomysłów i nie mają asów w rękawie, jest na pewno przedwczesne. Olbrzymi potencjał, który drzemie w postaciach Dorothy i Tyme'a, może dać impuls do zupełnie nieoczekiwanych posunięć narracyjnych.
Nie zrozumcie mnie źle: nie chcę być posłańcem fabularnej burzy czy tym, który sieje defetyzm. Doskonale zdaję sobie jednak sprawę z tego, za co pokochaliśmy pierwszą odsłonę serii. Psychologiczno-pragmatyczne podejście do postaci większych niż życie ma swój niepowtarzalny urok; czasem doprawi się je dobrą bitką ze szczurami, w innym miejscu smażeniem mikroskopijnych naleśników. W tym pryzmacie twórcy produkcji znów radzą sobie wyśmienicie, przewrotnie pokazując, że w superbohaterskiej rzeczywistości roku 2020 wciąż za mało jest... (nie)normalności. Ekranowy korowód dziwadeł i rozumiane mniej lub bardziej dosłownie tańce-hulańce działają przekonująco, jeśli tylko dojdzie do ciebie, w jak hermetycznym świecie się znalazłeś. Doom Patrol ograbione z fabularnego szaleństwa i podporządkowane uniwersalności przekazu zupełnie nie byłoby sobą. Scenarzyści wiedzą o tym doskonale i nieustannie przypominają, że nie samą dobrą zabawą i kuriozalną łupanką fan superbohaterów żyje. W mojej ocenie w pierwszych odcinkach 2. sezonu idzie im o to, by widz usadowił się wygodnie w fotelu niczym gość cyrku; czekają na ciebie odmieńcy i inne atrakcje, lecz zamiast czerpać z nich prymitywną przyjemność, czasem będziesz musiał zapłakać nad ich losem.
Członkom Doom Patrol zafundowano mentalno-emocjonalny roller coaster bez analogii w telewizyjnym świecie herosów; gdy wydawało ci się, że już wcześniej traumy pożarły ich umysły, twórcy na tym polu dorzucili tylko do fabularnego pieca. Bohaterowie gotują się więc w swoich bolączkach, stojąc w osobliwym rozkroku pomiędzy kliniczną depresją a nieodłącznie wpisaną w ich życie niedorzecznością. Spodziewajcie się więcej tego typu zabiegów; nieprzypadkowo na ekranie nowy obiekt westchnień Vica wspomina przecież o dawaniu drugich i nawet trzecich szans. To, co sprawdzi się w groteskowej rzeczywistości protagonistów, nie zadziała jednak w ocenie działań scenarzystów. Łatwiej zrazić do siebie widza, niż przyciągnąć przed odbiorniki nowych. Twórcy Doom Patrol balansują więc na krawędzi; czas pokaże, czy była to ich kolejna, pierwszorzędna sztuczka.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat