Dziewczyny z Dubaju - recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 26 listopada 2021Dziewczyny z Dubaju to nieznośnie dłużący się teledysk, który udaje bycie filmem. Morały płynące z tej historii mają mniej więcej taką wagę jak mądrości, którymi uraczył nas Paulo Coelho.
Dziewczyny z Dubaju to nieznośnie dłużący się teledysk, który udaje bycie filmem. Morały płynące z tej historii mają mniej więcej taką wagę jak mądrości, którymi uraczył nas Paulo Coelho.
Pogłoski o tym, że Dziewczyny z Dubaju są najgorszym polskim filmem roku, okazały się mocno przesadzone. Mam też dla Was jednak złą wiadomość, właściwie całą ich serię: produkcję w reżyserii Marii Sadowskiej możemy uznać za rodzimą bieda wersję amerykańskich Showgirls, które na poziomach wizualnym i fabularnym z niejasnych przyczyn zostały zespawane z wszystkimi głupotkami ekranowych 365 dni. W świecie urojonych marzeń producentki Dody historia ta miała ważną misję społeczną i wchodziła taranem w samo jądro ciemności seksualnego biznesu. Jest więc coś niesłychanie bezczelnego w fakcie, że twórcy tę nijaką opowieść z fatalnym scenariuszem postanowili – zapewne w ramach asekuracji – podsumować planszami końcowymi informującymi m.in. o handlu ludźmi i wykorzystywaniu kobiet i dzieci; to trochę tak, jakbyście po seansie Morderczej opony dowiedzieli się, że autor filmu brał na warsztat problem samotności i wywołanych przez depresję lęków. Dziewczyny z Dubaju to produkcja wiecznie przestrzelonego tempa narracji, ślizgająca się po podejmowanym temacie, która do jego sedna nieustannie przybywa albo za wcześnie, albo za późno. Mamy tu raczej do czynienia ze sztucznie napompowanym w każdej możliwej perspektywie teledyskiem, który z najczęściej mizernym skutkiem próbuje udawać kinowe dzieło. Opowiedzianą na przestrzeni blisko 2,5 godziny historię dałoby się streścić w jakieś 11 minut jak u Paulo Coelho: pieniądze deprawują, bieda jest straszna, marzenia gubią, problem seksualnego wyzysku istnieje. Sęk w tym, że poza Sadowską i Dodą nikt nie krzyknie po seansie: „Eureka!”. Prędzej będzie to coś w stylu: „WTF!?”.
Główną bohaterkę, Emi (Paulina Gałązka), poznajemy w jej czasach licealnych. Młoda dziewczyna za wszelką cenę próbuje zaistnieć w wielkim świecie na przekór swojej przywiązanej do tradycyjnych wartości matce. Platformą do nowego życia i zmiany finansowego statusu mają stać się dla niej konkursy piękności, w których bierze udział. To tutaj spotyka ona Dorotę (Katarzyna Figura), która nieoczekiwanie okazuje się być sutenerką, próbującą wzbogacić się m.in. na seksualnej pracy swojej córki (Katarzyna Sawczuk). Emi jest jednak na tyle ambitna i zdeterminowana, że relatywnie szybko wzmacnia własną pozycję w biznesie; cielesne uciechy oferuje choćby prominentom znanym z pierwszych stron gazet i telewizji. W trakcie jednej z zagranicznych eskapad protagonistka poznaje Sama (Giulio Berruti), który zajmuje się poszukiwaniem luksusowych dam do towarzystwa dla swoich wysoko postawionych klientów z arabskimi szejkami na czele. To właśnie dzięki niemu kariera Emi nabiera rozpędu; zachłyśnięta luksusowym życiem dziewczyna werbuje w Polsce całą armię kobiet, które wraz z magnatami udają się do europejskich kurortów pod płaszczykiem odgrywania roli hostess. Prawda jest jednak o niebo bardziej bolesna: mamione plikami banknotów aktorki, piosenkarki i inne celebrytki zaczynają spełniać seksualne żądania swoich gospodarzy. Pozornie chwilowa wizyta w tym świecie przywodzi na myśl przebywanie w matni, z której nie można się uwolnić. W życiu głównej bohaterki nastąpi cała seria tąpnięć – zwłaszcza wtedy, gdy pozna ona późniejszego chłopaka, Bartka (Józef Pawłowski). Jeszcze gorzej, że w tym rozciągniętym na cały Stary Kontynent i Bliski Wschód burdelu pożar wydaje się nieunikniony.
Sadowska do spółki z Rabczewską próbują na ekranie pożenić karykaturalną wariację na temat bajki o Kopciuszku z krzywdzącą i niezwykle szkodliwą tezą sugerującą, że każdą kobietę da się kupić. By osiągnąć ten efekt, twórczynie sięgają albo po siermiężne metafory (zgubiony but, istota procesu wewnętrznej przemiany Emi), albo po groteskową dosłowność (zadane przez protagonistkę przy przebijaniu czwartej ściany pytanie: „A jaka jest twoja cena?”). Całkowite zagubienie pomiędzy subtelnością przekazu a pozorowaną terapią szokową dla widzów jest zresztą największą bolączką Dziewczyn z Dubaju. Pociąg narracyjny rozpędza się do tego stopnia, że odbiorca nie jest w stanie nadążyć za tym, co dzieje się w głowach bohaterek. W jednej scenie okazują one swoją naiwność i zauroczenie nowym stylem życia, w następnej paradują już w rozmytym makijażu z butelką wódki w dłoni. Czujesz, że zaczynają cierpieć, ale najczęściej musisz sobie sam dopowiedzieć proces, który do tego doprowadził. Widać to najlepiej na przykładzie obserwowania tragicznych losów Kamili (Olga Kalicka); choć akurat ten wątek miał olbrzymi potencjał, został on rozwalcowany na drugim planie zasadniczych wydarzeń. Wielka szkoda, skoro zamiast pogłębienia tego elementu opowieści zaserwowano nam kilkadziesiąt minut nieznośnie rozwleczonych sekwencji pokazujących w zwolnionym tempie przemarsze bohaterek albo klubowe tańce. Dziewczyny z Dubaju do samego końca nie potrafią określić, czy chcą być w pierwszej kolejności społecznym komentarzem do kwestii seksualnego wyzyskiwania, podaną na pstrokatym talerzu i aż do bólu bezpieczną fabułką powstałą dla tłumu gapiów czy może najdłuższym teledyskiem, jaki widzieliśmy w życiu. Ni pies, ni wydra, coś na kształt 2,5-godzinnej reklamy luksusowego towaru, który – podobnie jak pokazywane na stołach hamburgery oprószone płatkami złota – koniec końców przepadnie w czeluściach muszli klozetowej bądź na śmietniku.
Największym problemem, który mam z Dziewczynami z Dubaju, jest sposób, w jaki emocjonalne dramaty centralnych postaci tej opowieści zostały przygniecione niepotrzebnymi ornamentami. Choć z całą pewnością należy pochwalić oprawę wizualną i scenografię filmu – oba elementy dobrze zarysowują przepych czy pozornie bajkową aurę historii, to jednak w ostatecznym rozrachunku przetrącają one próbę zajrzenia do psyche bohaterek. Motywacje tych ostatnich są tak czytelne, jak i przeźroczyste, co siłą rzeczy przekłada się na przewidywalność całej fabuły. Nawet nie znając książki Piotra Krysiaka o tzw. aferze dubajskiej, będziesz wiedzieć, dokąd ta opowieść zmierza. Sadowska z uporem maniaczki stara się co prawda wysyłać mylne tropy, lecz tego typu zabiegi podszyte są absurdalną niewiarygodnością – przypomnijcie sobie o tym w scenie, w której Bartek odwiedza swoją dziewczynę we Francji. Niedorzeczność niektórych działań postaci jest tak porażająca, że widz prędzej czy później dojdzie do wniosku, że bohaterki i bohaterowie musieli dojrzewać wcześniej w beczkach umieszczonych na planie któregoś z filmów Patryka Vegi. Wszyscy próbują być hiperzabawni, na każde „kur...” przypada tu przynajmniej 5 „chu...”, określenie „opier... Henryka” ma szansę na trwałe wejść do krwiobiegu polskich blokowisk, a Arabowie są bardziej arabscy od dziecka pochodzącego z hipotetycznego małżeństwa Omara Sharifa i Mekki, skrzywionego później seksualnie na obozach prowadzonych przez talibów. Klawo. Dziewczyny z Dubaju przez zasadniczą większość czasu ekranowego próbują być bardziej „cool” i „w dechę”, niż faktycznie są; gdy na tym polu zaczyna brakować paliwa, odbiorca zostaje zbombardowany gwałtem, oddawaniem kału na niewinną dziewczynę i innymi wydzielinami. Zamiast być poruszonym, śmiejesz się i stawiasz czoło żenadzie. Zwłaszcza wtedy, gdy producentka ramię w ramię z reżyserką rzutem na taśmę zaczynają Ci uzmysławiać skalę seksualnego biznesu albo wielkimi napisami informują o tym, że znany polityk czy piłkarz o niewyjawionej tożsamości korzystał z cielesnych usług kobiet do towarzystwa. Cytując nieodżałowanego trenera Janusza Wójcika: „Miała być jazda z frajerami. Ale to oni mieli być frajerami!”.
Wszystkie powyższe mankamenty nie oznaczają jednak, że Dziewczyny z Dubaju są modelowym przykładem kinowego zakalca, nawet jeśli w wielu momentach walczą o to miano do utraty tchu. Z pełną świadomością swoich słów wyznam, że jestem absolutnie urzeczony sposobem, w jaki Gałązka portretuje Emi, świetnie oddając zachodzące w tej postaci metamorfozy. Odniosłem wrażenie, że aktorka gra tu w nieswojej lidze, wybijając się o kilka poziomów ponad innych, najczęściej zmasakrowanych przez scenariusz członków obsady. Z tej walki zwycięsko wyszła chyba jeszcze tylko Figura, grająca na granicy przerysowania i zgrabnie korzystająca z kinowego emploi; poległ z kolei Jan Englert, sceniczny i ekranowy tytan, który do historii tego pokroju pasował jak pięść do nosa. Na osobne słowa zasługuje też warstwa muzyczna. To unikat na mapie światowej X Muzy; co drugą scenę z udziałem bohaterek wątpliwie okrasza utwór, którego słowa brzmią mniej więcej tak: „terererere, GIRLS TO BUY!”. Owszem, raz czy dwa można, ale gdy słyszysz tę samą piosenkę po raz enty, masz ochotę wsadzić łeb w kubełek popcornu i zostać w nim do końca seansu. Fani Dody dostaną jeszcze Dżagę, miłośnicy Kory Szare miraże, a bywalcy klubów odnajdą siebie w popowej muzyce tanecznej. W końcu przychodzi nam przebywać w niekończącym się teledysku, który musi trafić do jak najszerszego grona widzów, bo inaczej na siebie nie zarobi.
W Dziewczynach z Dubaju mnóstwo jest scen seksu, skądinąd eksponowanych umiejętnie, z precyzją, dobrze oddających gamę emocji przeżywanych przez postacie czy grozę konkretnego wydarzenia. To jednak stanowczo za mało, by widz wyzbył się poczucia, iż przyszło mu błądzić po spreparowanym świecie stworzonym z plastiku i tektury. Pal licho nienaturalność zachowań najważniejszych bohaterek, z którymi w żadnym stopniu nie można się utożsamić. Najgorsze jest to, że rzeczywiste i na pewno zasługujące na odpowiednie prześwietlenie wydarzenia zostały w tym filmie przefiltrowane przez odrażającą sztuczność, wywodzącą się najprawdopodobniej z głów Dody i Sadowskiej. W ich produkcji nie ma nic odkrywczego, zaskakującego, nie ma też ani grama refleksji nad tym, co wynika z całej historii. Jeśli już pojawiają się jakieś konkluzje, trącą one swoją banalnością. Jestem niemal przekonany, że ekranowe Dziewczyny z Dubaju koniec końców odejdą w zapomnienie, spełniając tylko jeden, jak się wydaje najważniejszy cel powstania tej produkcji: połechtania artystycznego ego jej twórczyń i twórców. Kręcić filmy każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. Niektórzy chyba jednak nigdy nie powinni.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat