Fot. Netflix
To, na co trzeba zwrócić szczególną uwagę, oceniając film, to scenografia i charakteryzacja. Guillermo Del Toro znów podjął pracę z kostiumografką Kate Hawley, z którą pracował wcześniej między innymi przy Crimson Peak (Peter Jackson przedstawił ich sobie swego czasu; twórca Labiryntu fauna zobaczył na jej półce Francisco Goyę, Joela-Petera Witkina i Caravaggio, po czym uznał, że się dogadają). Artystka zdradziła zresztą w jednym z wywiadów, że Del Toro i operator Dan Laustsen pragnęli używać płomienia świecy jako jedynego źródła oświetlenia na planie Frankensteina, co stworzyło wyzwanie dla niej i reszty ekipy, jeśli chodzi o kolorystykę garderoby, która była dobrze widoczna i tworzyła przyjemny dla oka kontrast.
Ostatecznie jednak wywiązali się z zadania na szóstkę z plusem. Każdy kostium jest przedłużeniem postaci. Na przykład matka Victora, którą widzimy na samym początku filmu, jest plamą soczystą czerwieni w burym pałacu. Tak samo jak jest jedynym kolorowym i żywym elementem w życiu syna. Ta barwa też dobrze współgra z późniejszą obsesją bohatera na jej punkcie. Z kolei Harlander ma swoje ciasne rękawiczki i laskę, które widzimy, jeszcze zanim dobrze go poznajemy. Elizabeth, którą gra Mia Goth, nosi zapierające dech w piersiach suknie w kolorach kamieni szlachetnych, jak chociażby szmaragdowy i szafirowy. W pewnym momencie na jej szyi możemy zauważyć naszyjnik złożony z niebieskich skarabeuszy, swoją drogą stworzony przez Tiffany & Co. Podkreśla niezwykłe zainteresowania tej kobiety, zafascynowanej tymi najmniejszymi stworzeniami Boga. Nawet gdy bohaterowie są nadzy, jest to przemyślany wybór. Jak w scenie, w której Victor wybiega z wanny, podekscytowany nagłym przełomem w swoich badaniach. Fakt, że nie chciał zawracać sobie głowy wytarciem się czy założeniem czegoś na siebie, podkreśla jego podniecenie i wzniosłość tej chwili. Słowem, wszystko, co dzieje się na ekranie, zostało starannie zaplanowane z dbałością o najmniejsze szczegóły. Dlatego film Netflixa jest prawdziwą ucztą dla oczu.
Doceniam także fakt, że reżyser nie bał się pokazać na ekranie „science” w „fiction”. Oryginalna powieść to fantastyka naukowa. Swoją drogą, mówi się, że to właśnie 19-letnia Mary Shelley była twórczynią gatunku sci-fi. Cieszę się więc, że Guillermo Del Toro pokazał tę stronę tej historii: studiowanie przez Victora medycyny, budowanie laboratorium, szukanie idealnych części ciała, z których mógłby zbudować człowieka. A wreszcie, mogliśmy zobaczyć również wszystkie obrzydliwe detale takiego przedsięwzięcia: rozcinanie tkanki, wyrzucanie niepotrzebnych zwłok, wstawianie oka i tak dalej. Nie da się ukryć, że wiele przełomów naukowych w prawdziwym życiu powstało w nieetycznych warunkach. Podobnie dzieje się w przypadku narodzin Stwora. I reżyser nie każe nam odwracać od tego oczu.
Fot. NetflixUbranie jest jednak chyba najbardziej kluczowe w przypadku Stwora. Na samym początku nie ma na sobie praktycznie nic. Jest niczym noworodek, który dopiero co przyszedł na świat. Choć wiemy, że jest niezniszczalny i nieśmiertelny, to w tamtym momencie wydaje się kruchy i bezbronny. Później zdobywa pierwsze ubranie, które staje się symbolem tego, że na chwilę odnalazł długo poszukiwane ciepło. A w swojej ostatecznej formie nosi futro, dzięki któremu wydaje się jeszcze większy i bardziej przerażający. Niektórzy mają problem z tym, że postać wygląda za mało strasznie, tudzież gumowo. Mi się jednak ta kreacja bardzo podobała, szczególnie na późniejszym etapie filmu. Trzeba zrozumieć, że Guillermo Del Toro nie chciał, by był przerażający z wyglądu, tylko inny. Bo właśnie tego najbardziej boją się ludzie.
Oczywiście na duże brawa zasługuje tu Jacob Elordi. Aktorowi udało się wyrwać z szufladki The Kissing Booth już jakiś czas temu, dzięki występowi w Euforii. Potem nadeszło Saltburn i Priscilla. W obu produkcjach był chwalony. Mam jednak wrażenie, że dopiero teraz mógł naprawdę pokazać coś nowego na ekranie. Do tej pory był kojarzony z agresywnymi, przemocowymi mężczyznami. W tej roli mógł wykazać się za to wrażliwością i delikatnością. Z każdą minutą seansu coraz bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że to był doskonały casting. Być może najlepszy w całym filmie. Nie tylko Victor Frankenstein tchnął życie w Stwora, ale również Jacob Elordi. Jego mowa ciała była niesamowita. Ale co najważniejsze, aktor potrafi zagrać oczami strach, wściekłość i tęsknotę, co jest dość ważne, gdy masz ciężką charakteryzację na twarzy, która ogranicza twoją mimikę.
Tych świetnych castingów było więcej. Victor Frankenstein był trudną rolą do zagrania. Są momenty, w których jest niesamowicie czarujący. A także sceny, w których staje się kimś absolutnie odrażającym. Oscarowi Isaacowi udało się idealnie uchwycić wszystkie odcienie tej postaci. Nie mogę sobie wyobrazić, żebyś ktoś inny lepiej oddał tak zniuansowanego bohatera. Na pochwałę zasługuje też Mia Goth, która dla mnie staje się powoli twarzą kina grozy, ale absolutnie nie mam jej dość. Tak naprawdę jedyną osobą, która wydawała mi się troszeczkę odstawać od reszty obsady, był aktor wcielający się w młodszą wersję Victora Frankensteina. Poza tym jednak nie mam uwag.
Wielu osobom może przeszkadzać tempo filmu. Jest jak niespieszna opowieść, którą opowiada się drugiej osobie przy ognisku, mając całą noc dla siebie. Nie spodziewałam się niczego innego ani po stylu Guillermo del Toro, ani po adaptacji Frankensteina. Nie da się jednak ukryć, że to wolna produkcja, w której nie ma za wiele akcji, a całość trwa ponad dwie godziny. Rzadko zdarzają się historie, które potrzebują aż tyle czasu ekranowego. Jeśli nie lubicie takich „snujących się” opowieści, możecie się po prostu nudzić. Mi się jednak podobało. Kocham taki gotycki klimat i nie miałam wrażenia, że cokolwiek jest tu przedłużane na siłę. Tak naprawdę jedyną część, którą mogłabym ewentualnie skrócić, jest akcja rozgrywająca się na statku. Wolę jednak uczciwie ostrzec, że dla wielu z Was to niespieszne tempo może być problemem. Taki rytm po prostu trzeba lubić. Na bieganie w maratonie też nie każdy się zgłosi. Mam jednak wrażenie, że dzieło del Toro sporo straciło na tym, że było wyświetlane tylko w kilku kinach. Są filmy stworzone do oglądania na dużym ekranie i to jeden z nich. Reżyser lwią część tej historii opowiada właśnie za pomocą środków wizualnych, które robią mniejsze wrażenie chociażby na ekranie laptopa, tak jak ja go oglądałam. W ostatnich latach absolutnie zakochałam się w obu częściach nowej Diuny, ale jestem pewna, że nie byłabym tak wbita w fotel, gdyby mój pierwszy kontakt z tymi produkcjami był za pomocą małego ekranu. Denis Villeneuve, tak jak del Toro, kocha efekty praktyczne, pracowanie z prawdziwą scenografią, a także rozmowę z widzami za pomocą obrazów, a niekoniecznie dialogów. Dlatego powtarzam: fakt, że większość osób nie miała okazji zobaczyć Frankensteina w kinie, jest zbrodnią. I może negatywnie wpłynąć na odbiór filmu.
Guillermo del Toro wprowadził zmiany do historii science fiction Mary Shelley (swoją drogą, ona sama też to zrobiła, stąd dwie wersje książki – oryginalna z 1818 roku i po sporych poprawkach z 1831 roku), ale jednocześnie widać, że oryginał nie jest mu obojętny. Skupił się na psychologii postaci i ich motywacjach, szczególną uwagę poświęcając relacji Victora Frankensteina i Stwora, która naśladowała trudny związek mężczyzny ze swoim ojcem. Szczególnie widać to w momencie, w którym uderza go po dłoniach za karę. W tym horrorze „potwór” nigdy nie miał wywoływać strachu, tylko ludzka psychika i nieskończona ambicja człowieka, a także pesymizm całej sytuacji, która przywodzi na myśl tragedie antyczne.
Już teraz wiem, że Frankenstein Netflixa będzie jednym z moich ulubionych filmów. Choć musicie wziąć poprawkę na to, że mam słabość do twórczości i stylu reżysera, a także kocham gotyckie historie. Zwracam też szczególną uwagę na kostiumy, ponieważ trochę interesuję się tym tematem. Domyślam się jednak, że tak jak wspomniałam, jeśli przeraża Was długość filmu i już po zwiastunach czujecie, że to nie Wasz klimat – mamy tu do czynienia z bardzo specyficznym stylem i ogromnym przepychem, który stoi w opozycji do naturalizmu, więc może wydać się niektórym sztuczny i wręcz sterylny – możecie się po prostu męczyć. Ja jednak się zakochałam, po raz kolejny.
Poznaj recenzenta
Paulina Guz