Gwiezdne Wojny: Akolita: sezon 1, odcinki 1-4 - recenzja
Data premiery w Polsce: 5 czerwca 2024Miałem okazję obejrzeć połowę 1. sezonu serialu Gwiezdne Wojny: Akolita. Recenzja nie zawiera spoilerów poza informacjami ze zwiastunów.
Miałem okazję obejrzeć połowę 1. sezonu serialu Gwiezdne Wojny: Akolita. Recenzja nie zawiera spoilerów poza informacjami ze zwiastunów.
Gwiezdne Wojny: Akolita to serial, którego Star Wars potrzebowało. Oferuje nowości wizualne i fabularne, których w tym uniwersum w wersji aktorskiej jeszcze nie było. W końcu zerwano z rzeczywistością w jakimś stopniu związaną z Oryginalną Trylogią lub podobnymi do niej sequelami. Osadzenie opowieści 100 lat przed Gwiezdną Sagą w erze Wielkiej Republiki to strzał w dziesiątkę, bo dostajemy trochę inną galaktykę bez wojny – z Jedi u szczytu swojej działalności i miejscami tętniącymi życiem. Ten ostatni aspekt mnie zaskoczył! Widzimy w tle codzienność istot rozmaitych ras, bo przecież Gwiezdne Wojny to nie tylko ludzie. Nie czuć tej pustki z innych seriali, gdy bohater szedł do jakiejś miejscowości - tutaj jest wrażenie, że tutaj naprawdę ktoś mieszka. Na pochwałę zasługuje jakość – za stworzenia odpowiadał Neal Scanlan, któremu zawdzięczamy też stwory i droidy w kinowych Star Wars z ostatnich lat. Akolita zaprasza do Gwiezdnych Wojen osoby, które nigdy nie oglądały produkcji z tego uniwersum, ale też daje wytchnienie widzom znającym ten świat i zaskakuje ich czymś, czego jeszcze nie widzieli. Wizualnie jest to zbliżone do prequeli – w końcu sto lat to nie tak dużo, by były zauważalne jakieś drastyczne zmiany. Dzięki temu fani tej trylogii poczują się jak w domu.
Dla wielu zaskoczeniem może być fakt, że Akolita nie jest serialem opartym na cameo i easter-eggach. Takich elementów jest niewiele i są raczej skierowane do zagorzałych fanów. Priorytetem twórców jest historia, a ta sama w sobie również jest czymś, czego w Star Wars jeszcze nie było. Jest bowiem oparta na odkrywaniu tajemnicy tylko pozornie związanej z zabijaniem Jedi, sugerowanym przez zwiastuny. Pierwsze dwa odcinki w istocie się na tym skupiają – oryginalnie zarysowują historię i sygnalizują, że intryga ma związek z czymś o wiele większym. Szybko się okazuje, że pozbywanie się Jedi to tylko czubek góry lodowej, a to, co sugerują pierwsze dwa epizody nie jest sednem fabuły. Trzeci i czwarty odcinek – dzięki ujawnieniu kolejnych tropów – kieruje nas w zupełnie inną stronę. To udowadnia, że każdy odcinek został dokładnie przemyślany. Trzeci epizod jest kluczowy, bo ujawnia najwięcej ważnych informacji, ale nie dosłownie! Subtelnie podrzuca nam tropy, które budują tajemnicę. Tak naprawdę trzeci odcinek sprawił, że mam przynajmniej trzy teorie dotyczące tego, o co tu chodzi. I każda wydaje się ekscytująca! Nie wiem, czy widzowie są gotowi na to, co ta intryga może w pierwszej połowie sugerować... To może być ostateczne zerwanie z konwencją baśni znanej z filmów.
Dziwne jest to, że w pewnym sensie Akolicie najbliżej do Andora, aczkolwiek oba seriale prezentują zupełnie coś innego. Łączy ich poważniejsze podejście do historii, traktowanie świata na serio i wydźwięk fabularny, który może dać do myślenia. Nowa produkcja nie ma szybkiego tempa. Jest skupiona na postaciach i opowieści, a nie na fajerwerkach, akcji czy dynamicznych wydarzeniach. To nie oznacza, że jest nudno! Tempo Akolity jest odpowiednie – nie czuć dłużyzn, a cztery odcinki mijają szybko. Poza tym Akolita wygląda fantastycznie! Dostajemy piękne scenografie (zbudowane z rozmachem), prawdziwe lokacje, dobrą równowagę między elementami praktycznymi i efektami komputerowymi. Nie korzystano z technologii Volume. Dzięki temu nie siedzimy w ciemnościach, skrywających brak kreatywności twórców. Tutaj jest jasno i przejrzyście. Krajobrazy są realistyczne i cudowne (pojawiają się planety z lasami, a nie pustyniami!). Wizualnie kojarzy się to bardziej z prequelami niż tym, co do tej pory pokazywały inne seriale Star Wars.
Niestety zgrzyt pojawia się przy postaciach, ale wydaje się to połowicznie świadomą decyzją. Ta historia należy do mistrza Jedi Sola (Lee Jung-jae) oraz Amandly Stenberg, która gra bliźniaczki Mae i Oshę – nie do końca jest to spoiler, bo raz Lucasiflm mówi o tym otwarcie, a raz to ukrywa. Ci bohaterowie dostają czas na to, by zaistnieć i pokazać swoje charaktery, dzięki czemu zaczyna zależeć nam na ich losach. Najważniejszy element jest więc odhaczony! Dobry serial musi mieć w końcu prawidłowo skonstruowaną główną postać. Stenberg w tym aspekcie kradnie show, a empatyczny mistrz Sol szybko zdobędzie fanów. Problem polega na tym, że mamy obok nich teoretycznie istotne postacie, które w połowie sezonu są zwyczajnymi stereotypami bez osobowości. Mamy więc ambitnego rycerza Jedi, stoicką lub apodyktyczną mistrzynię i posłuszną Padawankę. Na tle reszty postaci wypadają zwyczajnie blado. To trochę rozczarowujące. Szczególnie w kwestii zielonoskórej Vernestry, którą wielu fanów zna z książek osadzonych w Wielkiej Republice: jest strasznie nijaka.
Twórcy doskonale wiedzą, że sceny walk to narzędzie opowiadania historii. Pierwsze odcinki prezentują nam mieszankę sztuki walki z używaniem Mocy (coś, co w sumie Obi-Wan wykorzystywał w Ataku Klonów). Walki opisują Mae i wiele mówią nam o jej stanie emocjonalnym. To ważne aspekty, które wymagają dopracowanej i przemyślanej choreografii. W obu przypadkach starcia bez użycia broni (ewentualnie używane są noże z trailera) mają swoje ważne fabularne uzasadnienie.
Z uwagi na poważniejsze podejście do opowieści instytucja Zakonu Jedi nie jest taka jak w filmach. Zerwanie z konwencją baśni wymusiło też zerwanie z ukazywaniem Jedi jako ostoi dobra i prawości. To w czterech odcinkach (a zwłaszcza w trzecim) wybrzmiało dość dosadnie. Okazuje się, że ta instytucja może mieć problemy nie tylko biurokratyczne. Czy w Zakonie może być miejsce na niejednoznaczność moralną? Co czyni ich prawdziwymi Jedi? Plus za to, że pokazano grupę religijną zupełnie inaczej postrzegającą to, co Jedi nazywają Mocą. Gwiezdne Wojny w różny sposób ujmowały ten aspekt perspektywy na Moc w książkach czy komiksach, ale po raz pierwszy pokazano to w produkcji aktorskiej. Temu odłamowi religijnemu blisko do Nocnych Sióstr z Dathomiry, choć to coś kompletnie innego.
Na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza jedna scena. Powiem tylko, że ma ona klimat, atmosferę grozy i niewiarygodne napięcie, jakiego próżno szukać w innych serialach Star Wars. To taki moment, w którym serce zabije Wam szybciej i zapomnicie o oddychaniu. Miałem tak, gdy pierwszy raz zobaczyłem Dartha Vadera zapalającego miecz świetlny w Łotrze 1. Dość rzadkie uczucie. Każdy, kto to obejrzał, wie, o czym mówię. Jeden z odcinków ma też mocarny cliffhanger, czyli urwanie akcji w kluczowym momencie. Bardzo emocjonująca rzecz.
Gwiezdne Wojny: Akolita po pierwszej połowie sezonu wypada interesująco, nie skupia się zbyt mocno na ekspozycji, a przechodzi do śledztwa Jedi, które dodaje kolejne elementy układanki. Odkrywanie tajemnicy – a także tego, jaką rolę w niej odegra Sith – jest bardzo ciekawe. Wiem jednak, że tego typu fabuły mogą dobrze zacząć, ale źle skończyć. Jeśli rozwiązania dostarczą wrażeń i emocji, może być naprawdę dobrze.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat