Gwiezdne Wojny: Akolita: sezon 1, odcinki 1-2 - recenzja spoilerowa
Data premiery w Polsce: 5 czerwca 2024Obejrzałam dwa odcinki Akolity i postanowiłam je z wami omówić.
Obejrzałam dwa odcinki Akolity i postanowiłam je z wami omówić.
Akolita miał być serialem zarówno dla zagorzałych fanów uniwersum, jak i dla osób, które wciąż nie wiedzą, dlaczego Samuel L. Jackson miał fioletowy miecz świetlny. Świetnie się składa! Gdyby pójść do szpitala i spytać noworodka o lore Gwiezdnych Wojen, prawdopodobnie wiedziałby on więcej niż ja. Miejcie więc na uwadze, że ta recenzja została napisana z punktu widzenia kogoś, kto nie żywi żadnych głębszych uczuć względem tej franczyzy. Czy to czyni mnie bardziej, czy mniej obiektywną, zdecydujcie sami.
Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć – mawiał Alfred Hitchcock. W tym wypadku trzęsieniem ziemi było zabójstwo mistrzyni Jedi przez niezidentyfikowaną użytkowniczkę Mocy. Już od pierwszych minut zostajemy wrzuceni w sam środek akcji, za co jestem wdzięczna jako zagorzała przeciwniczka przeciągających się ekspozycji. Choć w tym momencie nie znamy jeszcze ani bohaterów, ani nie wiemy, o co właściwie toczy się konflikt, to zostajemy natychmiast wciągnięci wewnątrz tego świata. Świetny wstęp, szczególnie dla osób, które na tym etapie nie były pewne, czy chcą przejść na Jasną Stronę Mocy, czy może nadal scrollować Disney+ w poszukiwaniu czegoś ciekawego do obejrzenia.
Później napięcie może nie rośnie, ale intryga zdecydowanie się zagęszcza. Dowiadujemy się bowiem, że nasza główna bohaterka wygląda dokładnie tak, jak tajemnicza zabójczyni. W teorii także przeszła odpowiedni trening, dzięki któremu mogłaby zmierzyć się z Jedi. Muszę powiedzieć, że bawi mnie fakt, że gdzieś na samym początku pierwszego odcinka strzelałam, że albo mamy do czynienia z niesamowitą podróżą w czasie, albo złą siostrą bliźniaczką – no i trafiłam. Po drugim odcinku stwierdzam jednak, że niekoniecznie chodziło tu o suspens, a przynajmniej nie on jest najważniejszym punktem serialu.
Akolita bardziej skupia się na pokazaniu dwóch odmiennych perspektyw, które reprezentują Mae i Osha. Obie w teorii przeżyły te same wydarzenia, a jednak każda z nich ma swoją własną prawdę. Obie także pragną zemsty, lecz winią za tragedię sprzed lat różne osoby. Są zupełnie inne, a jednak takie same – tli się w nich pragnienie zemsty, które przewyższa wszystkie inne uczucia. Mae zabija kolejne ofiary, nawet jeśli w pewnym momencie waha się, gdy widzi swoje odbicie w oczach małego bezbronnego dziecka. Z kolei Osha nie została rycerzem Jedi właśnie dlatego, że nie mogła zapomnieć o żałobie i pogodzić się z przeszłością. Oglądanie perypetii obu sióstr jest fascynujące. Są ciekawymi i złożonymi postaciami.
Na pewno powodem, dla którego Mae i Osha są takie przekonujące, jest kreacja Amandly Stenberg, która całkiem niedawno wystąpiła w horrorze studia A24 Bodies Bodies Bodies. Przynajmniej część z Was poczuje także nostalgię, gdy dodam, że to właśnie ona wcielała się w ulubienicę widzów, wspinającą się po drzewach małą Rue w Igrzyskach śmierci. Stenberg sprostała zadaniu zagrania dwóch sióstr w Akolicie tak, by widz na pierwszy rzut oka mógł je od siebie rozróżnić. Choć w przypadku drugiego planu często miałam wrażenie, że oglądam aktorów paradujących w kostiumach, Mae i Osha wyglądały, jakby należały do tego świata. Stenberg była niezwykle naturalna. Świetnie poradził sobie także Manny Jacinto, którego możecie znać z Dobrego miejsca, choć pojawił się na ekranie zaledwie na chwilę. Jego charyzma i natychmiastowa chemia ze Stenberg podbiły moje serce i sprawiły, że właśnie tę dwójkę chciałam oglądać cały czas. Naprawdę ożywili ten świat.
Niestety, na ten moment nie mogę tego samego powiedzieć o innych. Chociażby Lee Jung-jae, który wcielił się w mistrza Sola, wydawał mi się dość mdły, podobnie Charlie Barnett jako Yord czy Rebecca Henderson jako Vernestra. Możliwe, że zmienię zdanie podczas oglądania następnych odcinków. Na razie oprócz Mae i Oshy, a także padawanki Jecki i Qimira, brakuje mi wyrazistych i ciekawych postaci, a także relacji. To jest o tyle zaskakujące, że mamy tutaj dużo podatnego gruntu: mistrz i jego była uczennica podejrzana o morderstwo, była padawanka i aktualna adeptka, przyjaciele, którzy spotykają się po latach, jednak teraz więcej ich dzieli niż łączy. Te wszystkie wątki zaczęły się obiecująco, jednak pod koniec drugiego odcinka przestałam czuć w związku z nimi jakiekolwiek emocje. Mam nadzieję, że w kolejnych epizodach lepiej je rozwiną i będę musiała odszczekać swoje narzekania.
Jeśli chodzi o wygląd bohaterów, mam mieszane uczucia. Z jednej strony jest kilka zachwytów – uwielbiam na przykład stylistykę Jecki czy padawanki Yorda, którą widzieliśmy przez chwilę. Także kosmici w barze na samym początku prezentowali się naprawdę dobrze. Z drugiej strony są postacie, które odstają jak wół zaprzęgnięty do karocy. Chociażby Vernestra Rwoh wygląda po prostu jak ktoś, kto ma nierówno położoną zieloną farbę na twarzy, z kolei mistrz Turbin przypominał trochę dziecko w za dużych szatach Jedi. To drugie to oczywiście metafora, bo w tym wypadku trudno określić, co dokładnie mi nie pasuje – to trochę to samo wrażenie, jakie miałam z elfami z Pierścieni Władzy, które były poprawne, ale po czasie zdałam sobie sprawę, że złoto, kostiumy niepasujące do okazji i brak specyficznej linii włosów z filmów Petera Jacksona sprawiały, że wydawały mi się nieprzekonujące. To nie tak, że zabrakło budżetu. Twórcy nie mieli wizji.
Jeśli chodzi o pozostałe aspekty wizualne, również jestem nieco rozerwana. Chociaż świat – w tym statki, kosmos i tak dalej – są ładne, to trochę zgrzytały mi oldschoolowe przejścia ekranu, połączone z bardzo nowoczesnym wyglądem. Wybijało to z rytmu. Rozumiem, że jest to typowe dla Gwiezdnych Wojen, ale po prostu twórcom nie udało się dobrze połączyć nowego ze starym. Poza tym nie jest to nic wyjątkowego, co jest troszkę rozczarowujące, biorąc pod uwagę fakt, jakie możliwości daje gatunek science fiction. Chodzi mi o to, że na przykład Mad Max czy Diuna (nie patrzcie na budżety, bo jestem też fanką pierwszych Mad Maxów), czy nawet na mniejszą skalę takie Stranger Things, są tak specyficznie kręcone, że od razu odróżniłbyś od siebie kadry z nich, z kolei Akolita wydaje się bardzo generyczny, jakby nie odnalazł jeszcze swojej tożsamości.
A co z fabułą? Po dwóch odcinkach trudno jednoznacznie odpowiedzieć, ponieważ to dopiero przystawka przed głównym daniem. Na razie mam umiarkowany apetyt na więcej – intryga mnie wciągnęła i chcę wiedzieć, co wydarzy się dalej. Szczególnie czekam na konfrontację sióstr. Liczę także, że Disney wyciągnie ciężkie działa i poznamy trochę bardziej mroczne oblicze Jedi. Co prawda czasem widziałam jakieś niedociągnięcia w logice – na przykład to, że zakon po macoszemu pilnował człowieka, który był bezpośrednio powiązany z Mae (chyba że celowo mieli być aż tak niekompetentni) – ale nie ma żadnych wielkich dziur fabularnych i główny wątek jest ciekawy. Podoba mi się, choć wątki z przeszłości i teraźniejszości są ze sobą ciasno powiązane, twórcy nie atakują nas niepotrzebnymi retrospekcjami. Doceniam także małe smaczki, takie jak mina Mae, gdy zobaczyła dziecko chowające się na jej widok za ojcem, czy Oshę, która mimo wszystko (wciąż w duchu Jasnej Strony Mocy), zamiast ratować samą siebie, postanowiła pomóc więźniowi. To właśnie takie detale budują postacie. Mam tylko nadzieję, że ta dbałość o szczegóły w kolejnych odcinkach będzie także widoczna wśród pozostałych postaci. Dlaczego? Ponieważ na razie największym grzechem Akolity jest fakt, że nie czuję się przywiązana ani do tego świata, ani do tych bohaterów.
Poznaj recenzenta
Paulina GuzKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat