Hollywood – recenzja miniserialu
Ryan Murphy, twórca takich hitów jak Glee czy American Horror Story, zabiera nas w zupełnie nowy świat. Koniec lat czterdziestych w Hollywood, gdy powstawały kultowe hity, pewnie jest znany wielu widzom. Tyle że nie w takim wydaniu. Oceniam Hollywood.
Ryan Murphy, twórca takich hitów jak Glee czy American Horror Story, zabiera nas w zupełnie nowy świat. Koniec lat czterdziestych w Hollywood, gdy powstawały kultowe hity, pewnie jest znany wielu widzom. Tyle że nie w takim wydaniu. Oceniam Hollywood.
Jack Castello to młody weteran wojenny, który chce spełnić swoje marzenia i zostać znanym aktorem. Niestety, rywalizacja w tym zakresie jest ogromna, a możliwość przebicia się – prawie niemożliwa. Jack zatrudnia się więc na stacji benzynowej, która prowadzi również zupełnie inne, dosyć kontrowersyjne usługi, dające możliwość poznania samej śmietanki Hollywood. Oprócz tego Jack spotyka nowych przyjaciół, którzy zmienią jego życie. Młodego reżysera Raymonda i jego ukochaną Camille, aktorkę, która nie może się przebić z powodu koloru skóry, a także Archiego, scenarzystę, mierzącego się z rasizmem tak jak Camille, jego partnera Roya, największego rywala Jacka, piękną Claire, córkę słynnej kiedyś aktorki i znanego producenta filmowego.
Problem Hollywood jest taki, że próbuje być mieszanką stylów i pomysłów, przez co twórcy idą na wiele uproszczeń i produkcja staje się nijaka. Pisząc o mieszance, mam na myśli wiele płaszczyzn. Producenci bardzo chcą opowiedzieć bajkową wersję świata, nawiązywać stylem do filmów lat czterdziestych, wrzucić nas w sam środek tamtej rzeczywistości, jednocześnie wciąż poruszają ciężkie tematy, dają spostrzeżenia zupełnie współczesne, jak również tłumaczą wszystko, bojąc się, że inaczej widz nie zrozumie. Tworzy się przez to niezdrowy miszmasz, tak jakby ktoś dał dwa filmy o podobnej fabule i tych samych aktorach, ale w zupełnie innych tonacjach i próbował je połączyć w jedno. Niestety, to się gryzie i to bardzo mocno.
Weźmy tę bajkową wizję świata – bohaterom wszystko się udaje, a na pewne (niby trudne) problemy szybko znajduje się rozwiązanie. Tyle że zlikwidowanie jednym filmem (autorstwa wyżej wspomnianych bohaterów) kwestii rasizmu czy homofobii jest bardziej naiwne, niż wpasowujące się w konwencję. Zwłaszcza że akurat ten temat serial traktuje bardzo poważnie i odrzuca całą baśniową otoczkę. Dlatego, gdy nagle remedium na całe zło tego świata okazuje się jedna produkcja, jeden gest, widz może czuć się bardziej zniesmaczony niż zadowolony.
Przykładem tego typu jest cała relacja między Royem a menedżerem gwiazd, Henrym Wilsonem, granym przez Jima Parsonsa. Henry zmusza swoją młodą gwiazdę do różnych praktyk seksualnych, obiecując mu sławę (jak będzie grzeczny) lub zniszczenie (jeśli się zbuntuje), jednocześnie wciąż żebrze o jego współczucie. Nazwijmy to wprost: Henry gwałci Roya, manipuluje nim, stosuje przemoc psychiczną. Brzmi ostro? W serialu to wcale tak nie wybrzmiewa, a sceny nowych wymysłów Henry’ego mają raczej charakter komiczny, a nie dramatyczny. Dlatego jakie jest zdziwienie, gdy zmieniony duchowo Henry błaga Roya o wybaczenie, a ten mówi, że nie wie, czy jest w stanie, bo to co przeżył z Henrym, to był terror. I nie zrozumcie mnie źle – to był terror, ale dopiero, jak sam człowiek sobie uświadomi, co się tam działo. Bez tej refleksji, serial wcale nie oddaje tragizmu i obrzydliwości całej sytuacji. I może nie byłoby tak źle, gdyby na tym się skończyło. Ale nie, serial ma pomysł na wszystko, dlatego w ramach zadośćuczynienia, Henry daje rolę Royowi w swoim nadchodzącym filmie.
Rozumiecie?
Mamy gwałciciela i jego ofiarę. Wystarczy, że zaoferujesz rolę ofierze, a ta z radością się zgodzi i można powiedzieć, że jest porozumienie. Nie wybaczenie, ale porozumienie. Z jednej strony rozumiem intencję – serial chce powiedzieć wprost, że ci wszyscy ludzie typu Weinsteina czy Henry’ego powinni wynagrodzić krzywdę swoim ofiarom. Mówimy o latach znęcania się, złamanych karierach, życiach. Jednak serial spłaszcza cały problem i mówi tak: „Zgwałciłeś? Wystarczy, że zaproponujesz rolę i będzie dobrze”. A ofiara musi współpracować blisko ze swoim agresorem, który wciąż stoi pozycję wyżej (aktor vs producent). Brak słów.
Jednak krzywda, jaką ten serial potencjalnie może zrobić różnym ruchom równościowym, to osobny, uwierzcie mi, długi temat. Bo tak samo, choć nie aż tak problematycznie dla ofiar, rozwiązano inne problemy. Żeby ciemnoskórzy aktorzy mogli być traktowani na równi z innymi, wystarczy jeden film. Aby homoseksualiści chcieli wyjść z szaf – jeden gest dwójki ludzi. A wiemy doskonale, że tak nie jest, więc zamiast pocieszać, serial daje nam gorzką pigułę. Filmy z głównymi rolami czarnoskórych czy osób o azjatyckich korzeniach są. Tylko doskonale wiemy, że ta kropla w morzu nie spowodowała, że nagle wszędzie można wystąpić bez kontrowersji z kolorem skóry. Zobaczcie na biedną Kelly Marie Tran czy aktorów, których homoseksualizm zniszczył karierę albo uniemożliwił pewne role, bo przecież nagle byli "za mało męscy".
Zresztą, hipokryzja tego serialu jest ogromna. Mówi o wyrównaniu szans, a daje Jimowi Parsonsowi i Joe’owi Mantelloaktorom znanym ze związków z mężczyznami, role homoseksualistów. Mówi o molestowaniu seksualnym, a z drugiej strony pozytywna epizodyczna postać montażysty opowiada, jak to kłamał, że przespał się ze znaną aktorką i to ma być zabawne. Chce pokazać świat, w którym osoby z mniejszości mogą grać główną rolę, a nadal postacią najważniejszą jest biały mężczyzna, który wygląda jak Henry Cavill w wersji rzadziej chodzącej na siłownie. I nie mówię, że to ogólnie przeszkadza. Ale aż chce się zapytać, czemu albo Parsons, albo Mantello nie mogli zagrać innej roli. Dlaczego z jednej strony serial chce (nieudolnie) pokazać gwałt w branży, a jednocześnie uważa pogłoski za coś dobrego? Czemu od początku nie postawił Camille w głównej roli, bo jest o wiele ciekawszą postacią niż Jack? No chyba się nie bali, że serial nie przyciągnie widowni?
Ale bez ironii, bo Hollywood jest więźniem samego siebie, przez co stał się głupiutki i uproszczony. Tak jak wspominałam już wcześniej o tym poruszaniu się po latach 40. i jednocześnie współczesnej perspektywie, to Jack jest świetnym przykładem, jak serial sam się złapał we własne szpony. Bohaterowie dochodzą tam do wniosków, które są normalnie głoszone współcześnie. Henry czy Roy mówią o tym, jaki to świat jest okrutny dla osób takich jak oni, bo przecież homoseksualizm nie jest chorobą. W 2020 roku nadal ludzie chcą na ten temat dyskutować i robią sobie, kolokwialnie rzecz ujmując, śmieszki. A oni dochodzą do tego ot tak. Umniejszają dramat ludzi tamtych czasów, którzy nie dość, że nie mogli być sobą, to jeszcze się bali tego, że są chorzy. Obecnie łatwo wkładać w usta postaci takie słowa. Tylko w ten sposób odbiera się im prawo do pokazania tych wewnętrznych problemów, które wtedy mieli. Tego, jak złe było to stygmatyzowanie. Jasne, serial to sugeruje, ale to za mało, skoro chcą niby poważnie brać się za ten temat. Tak samo jest z o wiele mniej poważnymi tematami, typu dystrybucja filmu. Dziś większość produkcji możemy zobaczyć w całym kraju, ba, na całym świecie i jest to dla nas oczywiste. Tylko, że wtedy nie było, a bohaterowie tak ciężką decyzję o dystrybucji w całym kraju podejmują w sekundę. Tak jakby nie zależały od niej losy firmy i praca wszystkich pracowników.
Jednak wróćmy do Jacka – mamy chłopaka z urodą idealną na lata 40., który… jest na wskroś współczesny. Jego znajomy jest gejem? Przyjmuje to ze spokojem. Jego żona ma dziecko z innym? Zachowuje się idealnie. Tak jakby bano się pokazać, że Jack może być człowiekiem swoich czasów. A szkoda, bo to byłoby o wiele lepsze. Pokazanie chłopaka, który po okrutnej wojnie wchodzi w zupełnie inny świat i może się bać, czuć się zgorszony wśród mniejszości, ale uczy się, że to są ludzie tacy jak on. I dzięki temu unikamy całej głupiej konwencji z żoną i bliźniakami. Bo producenci, zamiast pozwolić Jackowi być sobą, zdecydowali się zrobić z niego ideał, a żeby trochę uatrakcyjnić jego postać – dali mu dzieci i żonę. Tyle że jak żona i dzieci nie są już potrzebni, pozbywają się ich w sekundę. TADAM! Żona ma romans. Przecież to nie wina biednego Jacka, że został tak paskudnie zdradzony, ale teraz już bez problemu może iść po karierę i piękną córkę producenta. Co za sprytni twórcy!
Miało już być bez ironii. Także przejdźmy do ostatniej kwestii, czemu ten serial nie wyszedł. Tak jak wspomniałam, Hollywood miało nas zanurzyć w świat lat 40., a postaci nawiązują do znanych wtedy osób. Szkoda tylko, twórcy jednocześnie się boją, że współczesny widz tych ludzi nie zna. Dlatego poznajemy tylko kilka osób, a nawet wtedy wszystko nam jest tłumaczone wręcz łopatologicznie. Dobrym przykładem jest Vivien Leigh, do której dostajemy wręcz przypis dzięki dialogom – kim jest, gdzie grała, co robiła. Trochę śmiesznie, ale głównie sztucznie.
Jednak nie wszystko w Hollywood jest złe. Aktorstwo mamy genialne, w każdej roli (choć mnie przedstawienie Vivien trochę drażniło), zwłaszcza główna obsada tworzy świetne postaci i trudno mi wybrać najlepszego z nich. Podejrzewam, że pewnie wiele osób wskaże teraz Jima Parsonsa, choć dla mnie to był typ roli, która miała się tak wyróżniać, ale reszta obsady bez problemu mu dorównała. I nie chodzi o to, że Parsons nie pokazał klasy – po prostu pozostali też ją pokazali. Za to sam pomysł na zmianę biegu historii jest zawsze interesujący, zwłaszcza że tu zrobiono to podwójnie. Tylko co z tego, że pomysł dobry, skoro wyszło średnio?
Największym problemem Hollywood są jego twórcy, którzy przy ciekawym pomyśle i świetnej obsadzie, kompletnie zepsuli wszystko. Mógł to być świetny serial, powstałe nierówne coś, które można obejrzeć, ale po co. Zwłaszcza że zawiera w sobie elementy szkodliwe. Dlatego można mieć tylko nadzieję, że tak wspaniała obsada, dostanie jeszcze projekt na swoim poziomie. Szkoda tylko, że nie zobaczymy ich już razem, bo stworzyli świetną drużynę.
Poznaj recenzenta
Anna OlechowskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat