Stranger Things: sezon 4, odcinki 1-7 – recenzja
Po dłuższej przerwie spowodowanej pandemią wracamy do ekipy z Hawkins. Pytanie brzmi: czy bracia Duffer mają nam coś jeszcze do powiedzenia?
Po dłuższej przerwie spowodowanej pandemią wracamy do ekipy z Hawkins. Pytanie brzmi: czy bracia Duffer mają nam coś jeszcze do powiedzenia?
Joyce (Winona Ryder) wraz z rodziną i Jedenastką (Millie Bobby Brown) ostatni raz widzieliśmy w trakcie przeprowadzki do Kalifornii. Mieli tam rozpocząć szczęśliwe, wolne od potworów życie. Reszta ekipy została w Hawkins ze swoimi problemami i skrywanymi traumami. Czas jednak leci nieubłaganie. Trzeba odnaleźć się w szkolnej rzeczywistości. Okazuje się, że każdy z młodych bohaterów ma pomysł na siebie. Jedni dalej chcą być geekami, inni odkrywają talenty sportowe i automatycznie wchodzą do paczki popularnych dzieciaków. Dawne więzi zaczynają się rozpadać. I prawie wszyscy się z tym jakoś godzą. Oprócz Jedenastki, która po stracie Hoppera (David Harbour) nie może się odnaleźć. Dla rówieśników jest wyłącznie obiektem drwin. Nie potrafi się dopasować, choć bardzo próbuje. W listach do Mike’a (Finn Wolfhard) zakłamuje rzeczywistość – opowiada o niezwykle szczęśliwym życiu z nowymi przyjaciółmi.
Po kilku miesiącach względnego spokoju dochodzi do dziwnego wydarzenia. Okazuje się, że wrota do innego wymiaru nie zostały dokładnie zamknięte i do naszej rzeczywistości przedostają się kolejne potwory, którym nasi bohaterowie muszą stawić czoła. Trudno jednak dostrzec zagrożenie, gdy ma się tak wiele własnych problemów.
Czwarty sezon Stranger Things różni się od pozostałych. Bracia Duffer postanowili wykorzystać dodatkowy czas, który zyskali podczas pandemii, i dopracowali materiał. Zważywszy na to, że serial powstaje dla serwisu streamingowego, porzucili tradycyjną długość epizodów i zaszaleli. Zamiast siedmiu serialowych odcinków dostajemy siedem filmów. Na początku myślałem, że to błędna decyzja. Wszystko przez pierwszą odsłonę, w której twórcy skupili się wyłącznie na relacjach między bohaterami i położyli duży nacisk na teen dramę, spychając horror na trzeci plan. Obawiałem się, że taki trend się utrzyma. Na szczęście Dufferowie wiedzą, co robią. Skonstruowali całą opowieść tak, by na początku rozwiązać wszelkie kwestie uczuciowe. Nie chcieli, by przeszkadzały im one w kreowaniu historii. Wszystko zostaje przedstawione na początku, dzięki czemu później możemy się skupić na potworach i walce z nimi.
Każda grupa przeżywa swoją przygodę, ale ich drogi oczywiście się przecinają. Joyce dostaje tajemniczą paczkę z ZSRR i znów zaczyna wierzyć, że Hopper żyje. Ma zamiar zorganizować partyzancką misję ratunkową. W Hawkins wcale nie jest lepiej. W domu nowego przyjaciela Dustina i Mike’a dochodzi do tajemniczego morderstwa. Ich kumpel zostaje oskarżony o zbrodnię, której nie popełnił. Na ratunek ruszają mu Steve, Nancy i Robin. Jak łatwo się domyślić, za brutalnym zabójstwem stoją ciemne moce z innej rzeczywistości.
Nowe Stranger Things od poprzednich sezonów różni się nie tylko konstrukcją, ale także sposobem oglądania. Z racji tego, że odcinki trwają ponad godzinę, trudno jest je obejrzeć podczas jednego posiedzenia. I nawet nie jest to wymagane. Spokojnie możecie potraktować to jako tygodniowy maraton filmowy i konsumować po jednym odcinku dziennie. Jest tutaj naprawdę sporo smaczków, które wręcz domagają się dłuższej kontemplacji. Bracia Duffer wszystko sobie świetnie przemyśleli i serwują nam, moim zdaniem, najciekawszą opowieść. Dojrzalszą. Pozbawioną skrótów fabularnych. Każdy z bohaterów dostaje sporo czasu ekranowego, by się zaprezentować fanom. Nikt nie jest potraktowany po macoszemu, co jest bardzo dobrym zabiegiem. W końcu każda postać ma swoją grupę fanów!
Jeśli miałbym wskazać mojego ulubionego bohatera, to jest nim niezmiennie Hopper. Twórcy mieli świetny pomysł na jego powrót i dalsze losy. Pominę już fakt, że David Harbour znakomicie bawi się tą postacią. Widać, że wkłada w nią całe serce i po prostu ją lubi.
Dłuższa przerwa między sezonami z pewnością wpłynęła na poprawę strony wizualnej. Wygląda ona znacznie lepiej, bo efekty specjalne są bardziej dopracowane, a nowy potwór wygląda przerażająco – nie jest już kopią tych, które widzieliśmy poprzednio. I to bardzo mnie ucieszyło, bo to był mój główny zarzut do poprzednich sezonów. Miałem wrażenie, że oglądamy cały czas tego samego potwora, który staje się po prostu coraz większy.
O ścieżce dźwiękowej nawet nie wspomnę, bo zawsze była świetnie przemyślana. Wykorzystane utwory tworzą soundtrack, po który chętnie sięga się nawet po seansie. W nowym sezonie nie jest inaczej. Stranger Things to już wyznacznik ciekawej ścieżki dźwiękowej.
Wydawało mi się, że bracia Duffer nie mają nam już nic ciekawego do opowiedzenia i sztucznie przedłużają żywot Stranger Things, by Netflix miał jeszcze jakiś serial, na który widzowie będą czekać z niecierpliwością. Teraz wiem, że się myliłem. Duet reżyserski ma plan na tę historię, który świetnie realizuje. Nie ma tu dłużyzn czy wątków, które bym określił jako zbędne. Mało tego, po tych siedmiu odcinkach, czyli łącznie dziewięciu godzinach seansu, czuję jeszcze większy niedosyt. Przebieram nóżkami, czekając na drugą część 4. sezonu, która w postaci dodatkowych dwóch odcinków ma do nas trafić w lipcu. Ciekawe, co Dufferowie zaplanowali dla nas w finałowym 5. sezonie.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat