Supergirl: sezon 3, odcinki 6 i 7 – recenzja
Dwa ostatnie odcinki Supergirl dzieli jakościowa przepaść. Na całe szczęście ostatnia odsłona serii wybudza nadzieję na lepsze jutro całej produkcji - w tej historii drzemie spory potencjał.
Dwa ostatnie odcinki Supergirl dzieli jakościowa przepaść. Na całe szczęście ostatnia odsłona serii wybudza nadzieję na lepsze jutro całej produkcji - w tej historii drzemie spory potencjał.
Dwa ostatnie odcinki Supergirl to w zasadzie cały serial w pigułce. Z jednej strony twórcy uraczyli nas więc dramatem rozpisanym pod dyktando oczekiwań amerykańskich nastolatków, z drugiej zaś pokazali, że w dalszym ciągu są w stanie sprawnie prowadzić narrację i zainteresować odbiorcę woltami fabularnymi. Kontrast pomiędzy tymi dwoma odsłonami serii jest porażający - to trochę tak, jakby Dziewczyna ze Stali z czeluści piekieł wzbijała się w stronę gwiazd. W dodatku z powodzeniem. Koniec końców doczekaliśmy się nakreślenia zasadniczej osi obecnego sezonu; nawet jeśli jego istotna część już za nami, to w tym przypadku wypada posiłkować się starym prawidłem o tym, że lepiej późno niż wcale. Jakościowa poprawa zbiegła się w czasie z - miejmy nadzieję - definitywnym zakończeniem wątku Alex i Maggie. W tej opowieści nadchodzi nowe, zarówno w przenośni, jak i w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Odcinek Midvale ma w zamierzeniu porządkować i podsumowywać historię relacji Alex i Maggie. Choć cieszy fakt, że odpowiedzialni za produkcję proponują widzowi perspektywę powrotu do korzeni Kary i jej siostry, to diabeł tkwi jednak w szczegółach. Opowieść o pierwszej w życiu heroicznej powinności Dziewczyny ze Stali razi bowiem swoją przewidywalnością i narracyjnymi skrótami. Już na początku całej intrygi fabularnej gros widzów będzie domyślać się finału tej historii. Teoretycznie twórcom chodzi bardziej o ukazanie motywacji głównych bohaterek, w praktyce zaś mniej lub bardziej zanurzają nas oni w młodzieżowym dramacie, który nie wyróżnia się absolutnie niczym na tle innych ekranowych przygód nastolatków. Warto jednak zwrócić uwagę na to, że nikt nie chce przed nami ukrywać swoich fabularnych zamiarów - klamrą spinającą ten odcinek są przecież podróżujące w stronę Słońca Kara i Alex, poniekąd przywodzące na myśl protagonistki filmu Thelma & Louise. Mamy tu więc do czynienia z odsłoną serii przeznaczoną przede wszystkim dla młodych ludzi, którzy - podobnie jak ekranowe bohaterki - przeżywają pierwsze miłosne zawody. Gdzieś na najgłębszym poziomie Midvale ma nas ukierunkować na proces utożsamienia się z serialowymi postaciami. Byłby to zabieg udany, gdyby nie fakt, że w zasadzie cała produkcja czerpie z tego mechanizmu pełnymi garściami.
Na całe szczęście o niebo lepiej jest w odcinku Wake Up. To pierwsza w tym sezonie próba naszkicowania osi koncepcyjnej całej odsłony serii. Mamy tu więc odkrywającą w pełni swoje alter ego Samanthę, budzącego się w tajemniczych okolicznościach Mon-Ela, nawiązanie do XXXI wieku (to z tego okresu pochodzi drużyna Legion of Super-Heroes, która najprawdopodobniej odegra kluczową rolą w opowieści) i wreszcie wprowadzenie postaci Imry Ardeen, znanej bardziej jako Saturn Girl. Fabularna powaga doskonale rezonuje w narracyjnej lekkości. Twórcy puszczają nawet oko w stronę fanów komiksów, a to ukazując Fortecę Mądrości, w której rodzi się Reign, a to stylizując brodatego Mon-Ela na wypisz wymaluj wracającego po swojej śmierci do życia Supermana. Rozmach jak na ten serial jest tak duży, że momentami historia ugina się pod własnym ciężarem. Widać to zwłaszcza w uproszczonej do bólu sekwencji rozmowy Samanthy z matką zastępczą i nie do końca pasujących do wydźwięku opowieści dysputach J'onna ze swoim ojcem.
Ostatecznie jednak cała ta ekranowa układanka zgrabnie łączy się w jedną i - co najważniejsze - spójną całość. Patrząc z szerszej perspektywy, nie rażą nawet kolejne emocjonalne wtrącenia; gdy Kara widzi Mon-Ela całującego się z Imrą, jest nam jej zwyczajnie żal. To odczucie wzmacnia jeszcze sposób gry aktorskiej i operowania mimiką twarzy przez Melissa Benoist. Nieco gorzej na tle jej popisów radzi sobie co prawda Odette Annable, jednak finalne ujęcie, w którym Reign spogląda w kierunku widza, staje się swoistą wisienką na torcie. Pamiętajmy wciąż jednak, że do przygotowania ciasta użyto też takich składników jak ujęcie z dającą Mon-Elowi kuksańca Supergirl czy ekspresowe wytłumaczenie sposobu, w jaki niedoszły nieboszczyk oddycha na naszej planecie. Dopiero spoglądając z tej perspektywy, zdamy sobie sprawę, że wszelkie zachwyty wymagają właściwego punktu odniesienia - ledwie tydzień wcześniej byliśmy przekonani, że serial balansuje już nad przepaścią.
W Supergirl pojawiła się nadzieja na świetlaną przyszłość. Najprawdopodobniej twórcy zwlekali z zaprezentowaniem nam dział fabularnych do momentu premiery crossoveru - tę zależność widać już także w innych superbohaterskich serialach stacji The CW. Najbardziej cieszy nas zapewne niewątpliwy potencjał, który drzemie w tej historii. Perspektywa walki głównej bohaterki z Reign, wprowadzanie nowych postaci i większe zagrożenia rysujące się już na horyzoncie rozbudzają naszą ciekawość. Przestrzegałbym jednak przed popadaniem na tym polu w hurraoptymizm. W dalszym ciągu odpowiedzialni za produkcję serwują nam bowiem wyświechtane do bólu schematy; chyba nikt z nas nie ma złudzeń co do tego, że znajdą oni substytut dla rozentuzjazmowanych sobą Alex i Maggie. Oby był to jednak fabularny deser, a nie odgrzewane naprędce kotlety.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat