The Walking Dead: sezon 9, odcinek 16 (finał sezonu) – recenzja
The Walking Dead w finale proponuje zupełnie inny odcinek. Nie tak spektakularny emocjonalnie i fabularnie, ale ważny i dający sporo świeżości.
The Walking Dead w finale proponuje zupełnie inny odcinek. Nie tak spektakularny emocjonalnie i fabularnie, ale ważny i dający sporo świeżości.
The Walking Dead daje odcinek kameralny, spokojny pod względem fabularnych bomb i emocji, ale potrzebny. Taki odcinek jest wręcz konieczny po szokujących wydarzeniach poprzedniego. Po to, by nie tylko widzowie ułożyli sobie w głowie śmierć 10 postaci (w tym kilku ważnych), ale też po to, by bohaterowie poradzili sobie z czymś tak dewastującym. Angela Kang i jej ekipa nie powielają w tym miejscu błędów poprzedników, którzy często dawali odcinki o niczym jako pokłosie ważnych wydarzeń. Spokojny tym razem nie znaczy nudny i nieważny.
Przede wszystkim osadzenie finału w aurze burzy śnieżnej to powiew świeżości, który często pojawiał się w 9. sezonie. Z uwagi na fakt, że sezon był kręcony latem w Georgii, trudno było zaplanować sceny zimowe - trzeba wszystko filmować w studiu i logistycznie tworzyć scenografie oraz śnieg. Tam nawet w listopadzie jest wiosna. Dlatego przygotowanie czegoś takiego na finał to strzał w dziesiątkę. Dzięki niezwykłej aurze pogodowej, mamy wrażenie, że sceny kręcone są w prawdziwych lokacjach, a niezłe pomysły angażują i budują zainteresowanie. Najciekawiej wyglądała scena "wychodzenia" szwendaczy ze śnieżnych zasp. Sytuacja buduje ciekawe wrażenie grozy, które stoi na innym poziomie z uwagi na nieprzewidywalność pogody i tym samym nieznajomość terenu. Więcej odcinków zimowych mogłoby ciekawie urozmaicić 10. sezon, jeśli twórcy zdecydowaliby się pociągnąć temat. Dostajemy też odpowiedź na pytanie, czy zombie zamarzają (scena z Darylem rozwalającym głowę zamrożonego zombie). Co prawda, mróz raczej ich nie zabija, ale na pewno wielu unieszkodliwia. W tym wszystkim pokazany jest potencjał i świeżość, którą lubię w tym sezonie. Chciałoby się jeszcze więcej!
Lydia i Carol to postacie, które mają istotne wątki w tym odcinku. Ta pierwsza jest naturalnie odrzucana (scena z Aldenem) i jedynie spotyka się z niechęcią, a nawet wrogością. To właśnie u niej są sceny najlepiej budujące emocje. Akt desperacji w postaci próby samobójczej miał w sobie coś przejmującego, a zarazem autentycznie smutnego. I to spojrzenie Carol, która potem w konfrontacji z dziewczyną pokazuje, jak bardzo zmieniła się przez te wszystkie lata. Czuć było w tym echo pamiętnej sceny z 4. sezonu, w którym Carol zabiła Lizzie, mając ku temu określone motywacje. Sytuacja może inna, ale cel ten sam: pozbawienie życia osoby, która bezpośrednio lub pośrednio przyczyniłaby się do śmierci innych. Carol dojrzała przez te lata do trzymania się swojego człowieczeństwa. Nawet jeśli chwile później dostajemy jej smutną rozmowę z Ezekielem, to jeszcze Carol pozostaje sobą i mam nadzieję, że tego nie straci, bo ten ludzki czynnik może zrobić różnicę w oczekiwanym starciu z Alphą. Jeden z lepszych motywów odcinka, bo naprawdę czuć emocje.
Negan skradł odcinek. Można by rzec: w końcu! Pierwsza scena rozmowy z Gabrielem jest przekomiczna. To jak genialnie wyśmiał jego kwadrat miłosny jest tak bardzo w jego stylu! Pomysłowe, śmieszne i buduje nadzieję na więcej Negana w 10. sezonie. Zwłaszcza że ten odcinek jest kluczowy dla jego rozwoju w The Walking Dead. Wszystko zaczyna właśnie w tym danym momencie procentować: przemiana Negana, jego przyjaźń z Judith i wnioski, jakie sam wyciągnął po ucieczce do Sanktuarium. Jest w tym wszystkim coś działającego na emocje, gdy Negan jako pierwszy rzuca się w zamieć za Judith. Nie po to, by uciec, ale by uratować przyjaciółkę i jej pieska. Wszyscy wiemy, że czworonożny bohater The Walking Dead budzi większą sympatię widzów niż większość ludzkich bohaterów, dlatego cały wątek ma większą dawkę emocjonalną, niż by się tego oczekiwało. Negan jednak pokazuje w tym momencie, jak się zmienił i jak bardzo chce mu się kibicować. Po raz pierwszy zdobył jakiś niewielki szacunek Michonne, a to jest doskonały pierwszy krok ku odkupieniu i mam nadzieję większej roli w konflikcie z Szeptaczami. I nie oszukujmy się - najjaśniejszym punktem jest ta scena, w której Judith niczym Kapitan Ameryka w filmie Avengers: Age of Ultron poucza Negana, by nie przeklinał. Za takie detale ten duet zdobywa uznanie i sympatię. Dawać ich w centrum fabuły!
Jest parę momentów, które zapowiadają dalsze losy. Scena z Alphą i "biczowaniem" wyjaśnia też, skąd Lydia miała rany na rękach. W jej rozmowie z Betą czuć, że konflikt jest na horyzoncie, bo w końcu jeśli te wydarzenia miały być okazaniem słabości Alphy, to kolejny etap może jedynie wywołać ekscytację widzów. No i oczywiście mamy też scenę z radiem. Po pierwsze - świetnie, że Eugene w końcu zrobił system komunikacji, bo otwiera on świat The Walking Dead na nowe możliwości. Po drugie - tajemniczy głos kobiety zapowiada coś nowego w 10. sezonie, gdzie nie tylko Szeptacze będą odgrywać ważną rolę. I dobrze, bo wątek Zbawców w 8. sezonie pokazał, że łatwo może zabraknąć pomysłów na więcej odcinków, więc różnorodność jest gwarancją równego poziomu. Znakomity 9. sezon jest tego perfekcyjnym dowodem.
The Walking Dead zmienił się nie do poznania. W ostatnich latach oglądałem ten serial z przyzwyczajenia. Teraz jestem mile zaskoczony, bo nawet lepsze odcinki z poprzednich sezonów bledną przy tym, co pokazała 9. odsłona. Przede wszystkim po raz pierwszy od wielu lat dostaliśmy wysoki, ale przede wszystkim równy poziom utrzymany przez cały sezon. Nie były to tylko pojedyncze zrywy, ale rozpisanie tego na całą serię w sposób przemyślany i dopracowany. Finał, choć spokojny i wyważony, dzięki świeżości i osadzonym w nim emocjom, dobrze kończy ten sezon. I oby kolejny poszedł za ciosem...
Źródło: zdjęcie główne: Gene Page/AMC
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat