Tyler Rake: Ocalenie - recenzja filmu
Tyler Rake: Ocalenie to film oryginalny Netflixa stworzony przez ekipę znaną z MCU. Czy Chris Hemsworth sprawdza się jako gwiazda kina akcji?
Tyler Rake: Ocalenie to film oryginalny Netflixa stworzony przez ekipę znaną z MCU. Czy Chris Hemsworth sprawdza się jako gwiazda kina akcji?
Tyler Rake: Ocalenie jest pozornie prostym filmem akcji. Wszystko, co musimy wiedzieć o fabule, przedstawia nam zwiastun: dzieciak zostaje porwany przez gangstera, a komandos rusza mu na pomoc. Kino akcji nie potrzebuje skomplikowanej fabuły, wymyślnych czy przekombinowanych twistów, by dostarczać rozrywki. Najprostsze skojarzenie można mieć z indonezyjskim Raid - tylko zamiast akcji w budynku ze zbirami, mamy całe miasto opanowane przez narkotykowego barona. Idealny pretekst do przedzierania się przez zastępy wrogów i osiągnięcia celu, ale – wbrew pozorom – nie jest to utrzymane w sztampowym stylu "zabili go i uciekł".
Przede wszystkim, co jest zaskakujące, w Tyler Rake: Ocalenie znajdziemy wielkie serce w opowiadanej historii, które jest obrazowane przez tytułowego bohatera i budowaną relację z "celem". To twardy najemnik, który przeżył osobistą tragedię, więc Joe Russo (scenarzysta) i Sam Hargrave (reżyser) wykorzystują to do nadania głębszego sensu całej opowieści. Śmierć kilkuletniego syna totalnie zniszczyła go i wypaliła - obojętne mu jest, czy zginie na misji, czy nie. Twórcy wykorzystują więc historię, tworząc z niej pewną metaforę przeszłości Tylera, który nie towarzyszył swojemu dziecku w walce o życie. To wyniszczające poczucie winy w kontakcie z Ovim, pionkiem w wojnie baronów narkotykowych, staje się symbolem stopniowej przemiany bohatera, który walczy, nie bacząc na brak zapłaty. Te kameralne sceny pomiędzy Tylerem a Ovim stają się dziwnie mocnym punktem filmu. W dużej mierze dzięki Chrisowi Hemsworthowi, który nadaje im emocjonalną głębię i to znaczenie, które w trakcie rozwoju historii zaczyna procentować i w kulminacji działa znakomicie. Takim sposobem polski tytuł Ocalenie staje o wiele bardziej trafny, bo tak naprawdę cała historia to ocalenie człowieczeństwa samego Tylera. Nie zrozumcie mnie też źle – to nie jest wątek dramatyczny na oscarowym poziomie kina artystycznego. Zdecydowanie jednak pozytywny element emocjonalny w kinie akcji, którego często brakuje. To właśnie takie momenty dojrzewania bohatera w sprawny sposób nadają całości duszy. Oczywiście chciałoby się, aby twórcy szybko przeszli do kolejnych walk, ale nie odczuwałem w tym nudy – nawet jeśli siłą rzeczy poszczególne etapy rozwoju wątku oraz obecne w nim twisty są proste i oczywiste. Można odnieść jednak czasem wrażenie, że trochę te elementy się dłużą.
Sam Hargrave to kaskader z grupy 87Eleven, który pracował m.in,. przy serii John Wick, ale przede wszystkim w MCU, począwszy od superprodukcji Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz. Tutaj debiutuje jako reżyser. W kwestii prowadzenia akcji blisko mu do Davida Leitcha i Chada Stahelskiego od wspomnianego Johna Wicka. Jako reżyser doskonale wie, jak prowadzić oko kamery, aby sceny akcji wyglądały dobrze, efektownie. Zdaje sobie sprawę, jak je dobrze zmontować i przede wszystkim opracować, aby zaskoczyć widza. Ważne w scenach strzelanin, pościgów czy walk są pomysły, bo to one budują ekscytację, emocje i rozwijają fabułę. A czuć, że w tym aspekcie mantrą Hargrave'a jest opowiadanie historii scenami walk, które w połączeniu ze wspomnianym wątkiem traumy bardzo dużo mówią o postaci Tylera Rake'a. Wszelkie akcenty przemiany są dostrzegalne w kolejnych starciach i decyzjach, w których najmniejszy błąd może kosztować go życie. Tego typu rzeczy muszą mieć znaczenie fabularne, bo to nie może być strzelanie i kopanie bez celu, a ten tutaj jest obecny i wszystko rozgrywa się po coś. Każda walka czy strzelanina ma znaczenie fabularne i tym samym buduje zaangażowanie, przyciągając do ekranu. Do tego Hargrave podejmuje decyzję, aby nie budować niezniszczalnego bohatera w trybie Terminatora. Tyler Rake jest obity, krwawi, dyszy ze zmęczenia i tym samym udowadnia, że choć jest zawodowym najemnikiem, wciąż pozostaje człowiekiem, który desperacko wręcz walczy o życie swoje i Oviego. Ten ludzki czynnik staje się modny w kinie akcji w ostatnich latach i tutaj sprawdza się kapitalnie.
Najjaśniejszym punktem jest 12-minutowa scena akcji tworząca iluzję jednego długiego ujęcia bez cięć (te były, ale są niezauważalne). To właśnie tutaj Sam Hargrave pokazuje swój talent i kreatywność, pompując adrenalinę i budując wysoką intensywność sekwencji. Począwszy od pościgu (notabene sam reżyser za kamerą), w którym w pewnym momencie operator schodzi z auta za bohaterami i wskakuje do nich na tylne siedzenie z kamerą. My to wszystko obserwujemy, wkraczając w rzeczywistość sceny akcji i odczuwając budowane napięcie. A to tylko początkowy etap, który rozwija się w walkę z uzbrojonymi zbirami w stylu gun fu (sztuki walki plus broń palna, coś ala John Wick), w którym nie brak znakomitych pomysłów realizacyjnych, także takich zaskakujących (czynnik "wow" zanotowany!), a w grę wchodzi też walka na noże z przeciwnikiem obdarzonym umiejętnościami, a nie zwykłym zbirem do bicia. Takim sposobem dostajemy imponującą jazdę bez trzymanki, dającą kapitalnie nakręconą iluzję jednego ujęcia - efektownie, szalenie pomysłowo zrealizowane i na swój sposób emocjonujące. W takich momentach widać, że Chris Hemsworth sam wykonuje popisy kaskaderskie, bo wówczas trudno kogokolwiek zastąpić dublerem. Nie są to oczywiście walki jak w kinie kopanym, bo tutaj obowiązuje zasada bliższa realizmowi: minimalny ruch, maksymalny efekt. Nikt nie bawi się w przemianę Chrisa Hemswortha w wykonującego akrobację mistrza sztuk walki, ale w bardziej rzeczywistego komandosa, który wie jak zabić szybko i skutecznie. A ten świadomy brak efektowności sam w sobie jest widowiskowy i trafny, a Hemsworth zdecydowanie pokazuje, że stać go na wiele. Szkoda tylko, że David Harbour został w tym filmie tak bardzo zmarnowany i nie można o nim nic powiedzieć dobrego poza tym, że jest zbyteczny.
Ciekawe jest to, że sekwencja na jednym ujęciu nie jest nawet kulminacją tej historii, a pojawia się zaledwie w połowie filmu. Wszystko kończy się starciem na moście prowadzącym poza miasto. Dobre, przemyślane, oparte na strzelaninach i coraz bardziej desperackiej walce o życie, ale bynajmniej nie najlepsze w filmie, bo w pamięci przede wszystkim pozostaje ta 12-minutowa scena. Co nie zmienia faktu, że kulminacja działa, daje oczekiwany poziom rozrywki i odpowiednio wyważony twist cementujący przemianę bohatera. Taką dobra kropka nad i, ale lekką skazą na tym jest ostatnia scena, która wydaje się zbyteczna i psująca trochę wrażenie finałowych wydarzeń. Nieszczególnie w tym przeszkadza fakt, że film jest celowo "brzydki" przez użycie określonego filtra, co widać w zwiastunie.
Tyler Rake: Ocalenie to dobrze, emocjonująco i efektownie zrealizowane kino akcji. Jeśli oczekujecie pomysłowych popisów kaskaderskich, strzelanin i walk o życie bardziej w stylu Johna Wicka, niż kina lat 80., to jest propozycja dla Was. Chris Hemsworth, jego charyzma i budowany przez niego emocjonalny fundament to miły dodatek do prostego, ale dającego dużo satysfakcji akcyjniaka. W końcu dobry film Netflixa.
Recenzja przedpremierowa. Film trafi do Netflixa 24 kwietnia.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1952, kończy 72 lat