Winni - recenzja filmu [Toronto 2021]
Winni to amerykański remake duńskiego filmu z 2018 roku pod tym samym tytułem. Podczas festiwalu w Toronto udało nam się obejrzeć produkcję Netflixa.
Winni to amerykański remake duńskiego filmu z 2018 roku pod tym samym tytułem. Podczas festiwalu w Toronto udało nam się obejrzeć produkcję Netflixa.
Winni to dość wierny remake filmu z 2018 roku, więc jego ocena będzie zależna w dużej mierze od tego, czy zna się oryginał. Jeśli go oglądaliście, wersja w reżyserii Antoine'a Fuquy niczym Was nie zaskoczy, bo poszczególne etapy rozwoju fabuły i zastosowane twisty są zasadniczo takie same. Różnica polega na tym, że sam wydźwięk historii został dopasowany do współczesnej sytuacji społecznej w USA, ale w kontekście odbioru nic to nie zmienia. Nie znaczy to jednak, że Winni produkcji Netflixa psują to, co było dobre. Oparcie na dobrze przemyślanym pierwowzorze daje podobnie dobry, mocny efekt, obok którego trudno przejść obojętnie. Duża tutaj zasługa scenarzysty Nica Pizzolatto, który dobrze i sprawnie potrafił odtworzyć to, co sprawdziło się w oryginale. Twórca Detektywa wykonał dobrą robotę.
Tego typu koncept oparty jest na minimalizmie, więc nie mamy tutaj efektów specjalnych, zmian lokacji czy widowiskowych scen akcji. Wszystko rozgrywa się w jednym pomieszczeniu, w którym operator centrali numeru alarmowego 911 (grany przez Jake'a Gyllenhaala) odpowiada na telefon porwanej kobiety. Mamy więc jednego bohatera i kryzysową sytuację. To jednak nie jest minus, bo Fuqua, podobniej jak twórca oryginału, zaczyna od mocnego uderzenia i jedynie wzmacnia przekaz, racząc widza ciągle rosnącym napięciem. To jeden z tych filmów, w których pozornie nic się nie dzieje, a jednak wszystko rozgrywa się jak w dobrym thrillerze. Każda sekunda jest na wagę złota, a wydarzenia chwytają za gardło, ciągle angażując i nie pozwalając oderwać się od ekranu. Atmosfera, napięcie i twisty (takie same jak w oryginale, ale dobrze wprowadzone dla osób nieznających pierwowzoru) nadają temu rozrywkowy charakter, a puenta, choć wydaje się górnolotna, przez pryzmat wydarzeń staje się wiarygodna – jest dopasowania do sytuacji w USA, ale nie idzie w moralizatorski ton.
Tego wszystkiego nie udałoby się zrobić na tak dobrym poziomie, gdyby nie Jake Gyllenhaal. To popis jednego aktora, który w okamgnieniu staje się filmową postacią. Wchodzi głęboko w rolę i buduje kreację, jakiej dawno nie widzieliśmy w jego wykonaniu. Mocną, surową, w wielu momentach poruszającą emocje w maksymalnym stopniu. Dajemy się wciągnąć w podróż bohatera, który walczy z własnymi demonami aż do pewnego rodzaju przełamania w kulminacji filmu. Gyllenhaal kapitalnie podkreśla wszelkie akcenty tych emocjonalnych niuansów, które budują człowieka z problemami, tajemnicą i skrywanym obliczem. Są momenty, w których to on wywołuje w nas niepokój. Choć fabularnie wątek postaci ma te same akcenty co pierwowzór, wydaje się, że Gyllenhaal idzie w innym, emocjonalnym kierunku, dając popis aktorstwa przejmującego i chwytająca za serce z pełną siłą. Nie zdziwię się, jeśli aktor zostanie wyróżniony za tę rolę, na czele z nominacją do Oscara, bo to jest kreacja, która zostaje z widzem na długo. Zapada w pamięć nie historia, nie jej emocjonalne akcenty, a czynnik ludzki, którym jest kapitalnie zagrany bohater.
Winni teoretycznie to film dość oczywisty. Po trailerze wiemy, na czym polega koncept i jakie środki wykorzystuje Antoine Fuqua, by budować napięcie i zaangażować widza w opowiadaną historię. Dzięki dobrze rozpisanemu pomysłowi to działa, a podkręcanie zdarzeń twistami daje pożądany efekt. Nawet jeśli znacie oryginał, dla Jake'a Gyllenhaala warto obejrzeć nową wersję. Trzymające w napięciu kino. Takie na 8/10 bez znajomości oryginału. Jednak z uwagi na to, że produkcja ta to jedynie dobre odtwarzanie pomysłów, daję mocne 7/10.
Winni - premiera w Netfliksie 1 października.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1972, kończy 52 lat
ur. 1982, kończy 42 lat
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1979, kończy 45 lat