

Wydawnictwo Marginesy – kontynuując swój projekt wydawniczy, wznawiający dzieła Hemingwaya w nowym przekładzie – zachęca nas tym razem do sięgnięcia po mało znany utwór autora Zaś słońce wschodzi. Skromna objętościowo minipowieść Wiosenne wody to parodystyczny utwór wymierzony w styl i osobę Sherwooda Andersona – mentora i przyjaciela Ernesta.
Książka zaskakuje wartkim przebiegiem akcji, nieszablonowymi bohaterami, których ruchy trudno przewidzieć, oraz stylem – pełnym powtórzeń, pytań retorycznych, not odautorskich wtrącanych pomiędzy kolejne części utworu. Nagromadzenie tych elementów uderza bezpośrednio we wspomnianego Sherwooda Andersona i jego bestsellerową powieść Dark Laughter (Mroczny śmiech). Hemingway, by uwolnić się od porównań z mentorem, wyprowadził celny cios. Nie spodziewał się jednak, że jego siła pośle ostatecznie ich przyjaźń na deski. Innym celem, stojącym za napisaniem tej książki, była chęć zerwania umowy z ówczesnym wydawcą, do którego autor Wiosennych wód miał pewne zastrzeżenia. Rozwinięcie obu tych tematów, jak i tuzin innych filologicznych eksplikacji ułatwiających lekturę, znajdziemy w posłowiu od tłumacza – Adama Pluszka.

To prosta i szczera historia – jak niemal wszystko, co wychodziło później spod pióra Hemingwaya – lekko poszarpana chronologicznie, z odautorskimi wtrąceniami pomiędzy kolejnymi (czterema) częściami. Opowiada o dwóch młodzieńcach, Scrippsie i Yogim, poszukujących swojego miejsca w powojennej Ameryce – zarówno ekonomicznego, jak i egzystencjalnego. Ich losy splatają się w fabryce pomp w Petoskey, w stanie Michigan, gdzie w towarzystwie rdzennych Amerykanów ciężko pracują na chleb, oddając się po pracy miejscowym atrakcjom. Jedną z takich atrakcji jest okoliczna jadłodajnia, w której poznajemy Mandy i Dianę – kelnerki rywalizujące o względy nowego pracownika fabryki – Scrippsa.
- No cóż chłopcy, to zwykły chinook – powiedział.
Robotnicy, w większości bez słowa, odwiesili narzędzia. Na wpół ukończone pompy powędrowały na półki. Mężczyźni jeden za drugim skierowali się do umywalni, jedni rozmawiali, inni milczeli, kilku mamrotało coś pod nosem.
Z zewnątrz przez okno dał się słyszeć indiański okrzyk wojenny.
Hemingway nie przebiera w środkach, nie prowadzi wojen podjazdowych, jego bohaterowie wprowadzani są na scenę równie błyskawicznie, jak frazy padające potem z ich ust i podejmowane przez nich akcje, którymi zagęszczają wąską przestrzeń prowincjonalnego miasteczka. W tym tyglu szybko dochodzi do silnych zauroczeń, walk o względy i rozczarowań. Podczas gdy Scrippsowi sprawy miłosne układają się po myśli, o tyle Yogi dręczony jest wspomnieniami i traumą, przez które nie potrafi na powrót wykrzesać z siebie pożądania. Popadłszy w melancholijny nastrój, błąka się po mieście, wplątuje w niebezpieczne sytuacje i igra – przynajmniej w myślach – z własnym życiem. W końcu jednak i jemu ciepły chinook zsyła odpowiedzi na dręczące go wciąż pytania.
W pewnym symbolicznym wymiarze jest to literatura przejścia, delikatnie flirtująca z naturalizmem i mistycyzmem. Tak jak pokryte jeszcze śniegiem miasteczko Petoskey w stanie Michigan odtaje wraz z nadejściem wiatru chinook, tak – zdawać by się mogło – przebudzą się instynkty i skryte żądze bohaterów. Tchnięci corocznym cyklem zmiany pory roku, wydają się przebudzać ze snu zimowego, odpędzając nocne mary zaległe gdzieś na peryferiach umysłu i wychodzić na żer, „żyć” – jednym słowem.
Poznaj recenzenta
Sławomir Patrzałek
