Przeczytaj początek Behemota, finałowego tomu serii SF Petera Wattsa
Zbliża się wielki finał Trylogii Ryfterów. Na kilka dni przed premierą mamy dla Was do przeczytania początek powieści Petera Wattsa.
Zbliża się wielki finał Trylogii Ryfterów. Na kilka dni przed premierą mamy dla Was do przeczytania początek powieści Petera Wattsa.

β-MAXŚwiat nie umiera, on jest zabijany.
A ci, którzy są za to odpowiedzialni, mają nazwiska i adresy.
Utah Phillips
KONTRATAKZ początku pojawia się jedynie dźwięk pośród mroku. Unosząc się w wodzie na zboczu podmorskiej góry, Lenie Clarke musi pogodzić się z nieuniknioną utratą samotności.
Odpłynęła dość daleko, by całkowicie oślepnąć. Atlantyda, z tymi swoimi portalami, radiolatarniami i iluminatorami, z których sączy się w otchłań wyblakłe światło, znalazła się setki metrów za nią. Tu ciemności nie rozpraszają żadne błyskające wskaźniki, przewody ani składy części. Nakładki na oczach potrafiłyby wydobyć dość światła nawet z najdrobniejszej iskierki, by umożliwić jej widzenie, ale nie mogły wytworzyć go tam, gdzie go zwyczajnie nie było. Tak jak tutaj. Trzy tysiące metrów, trzysta atmosfer, trzy miliony kilogramów na metr kwadratowy dusiły każdy foton w zarodku. Lenie Clarke jest tu tak samo ślepa jak dowolny lądowiec.
Po pięciu latach spędzonych na Grzbiecie Śródatlantyckim wciąż jej to odpowiada.
Teraz jednak wzbiera wokół niej ciche buczenie hydrauliki i przepływającego prądu. O jej implanty zaczynają łagodnie postukiwać fale sonaru. Buczenie zmienia nieco tonację, po czym cichnie. Woda porusza się delikatnie, gdy coś zatrzymuje się ponad głową kobiety.
– Kurwa. – Maszyneria w jej gardle zmienia przekleństwo w ledwie słyszalne bzyczenie. – To już?
– I tak dałem ci dodatkowe pół godziny.
To Lubin. Na jego głos wpływa ta sama technologia. Nie ma to jednak większego znaczenia, bo zniekształcenia brzmią już dla nich dużo bardziej znajomo niż normalna mowa.
Clarke westchnęłaby, gdyby tylko mogła tu oddychać.
Włącza latarkę czołową i chwyta Lubina w stożek światła; jego czarną sylwetkę znaczą subtelne modyfikacje. Wlot wody w jego klatce piersiowej to perforowany dysk lśniący chromem na tle czerni. Nakładki rogówkowe zamieniają jego oczy w pozbawione wyrazu, półprzejrzyste owale. Mężczyzna sprawia wrażenie istoty zbudowanej wyłącznie z cieni i metalu. Clarke wie, że za tą fasadą kryją się ludzkie uczucia, ale nie rozgłasza tego wszem i wobec.
Obok Lubina unoszą się w wodzie dwa kalmary. Do jednej z metrowych maszyn przymocowana jest nylonowa torba wypchana elektroniką. Clarke podpływa do drugiej i zmienia pozycję przełącznika z trybu automatycznego na sterowanie ręczne. Pojazd drga lekko i wysuwa uchwyt holowniczy.
Pod wpływem impulsu Lenie wyłącza latarkę. Wszystko znów ogarnia mrok. Nic się nie porusza. Nic nie migocze. Nic nie atakuje.
To nie to samo.
– Coś nie tak? – bzyczy Lubin.
Clarke wciąż ma w pamięci zupełnie inny ocean, po drugiej stronie świata. Po wyłączeniu świateł w Kominie Channer wschodziły gwiazdy, tysiące bioluminescencyjnych konstelacji: ryby jarzące się blaskiem jak pasy startowe nocą, świecące stawonogi, maleńkie żebropławy wielkości winogrona, opalizujące skomplikowanymi wzorami. Komin Channer śpiewał niczym syrena, wabiąc wszystkie te ekstrawaganckie, egzotyczne stworzenia zamieszkujące zwykle środkowe warstwy wody, dużo głębiej niż gdziekolwiek indziej, karmiąc je dziwnymi związkami chemicznymi i nadając im straszliwe piękno. Na stacji Beebe ciemno stawało się jedynie wtedy, gdy zapaliło się światła.
Lecz Atlantyda to nie stacja Beebe, a to miejsce nie jest Kominem Channer. Tutaj jedynym źródłem światła jest prostacka, niezdarna maszyneria. Latarki czołowe ryją suche tunele w mroku, surowe i brzydkie niczym płonący sód. Wyłącz je i… nic.
Rzecz jasna, o to właśnie chodzi.
– Tam było tak pięknie – mówi Clarke.
Lubin nie musi pytać.
– Było. Nie zapominaj tylko dlaczego.
Kobieta łapie za uchwyt holowniczy.
– Tylko… to nie to samo, wiesz? Czasami prawie chciałabym, żeby jedno z tych wielkich, uzębionych cholerstw wypłynęło gdzieś z ciemności i spróbowało mnie użreć…
Do jej uszu dociera odgłos przyspieszającego kalmara Lubina – niewidocznego, ale płynącego gdzieś blisko. Sama też dodaje gazu, by ruszyć jego śladem.
Sygnał dociera w tym samym momencie do jej modemu akustycznego i do jej szkieletu. Kości reagują wibracją gdzieś w głębi żuchwy: modem zaczyna jedynie popiskiwać.
Lenie włącza odbiornik.
– Clarke.
– Ken cię znalazł? – Głos rozchodzi się w powietrzu, niezniekształcony przez żadne z urządzeń pozwalających na pogawędki pod wodą.
– Tak. – W porównaniu z nim mowa Clarke wydaje się brzydka i mechaniczna. – Jesteśmy w drodze na powierzchnię.
– W porządku. Chciałam się tylko upewnić. – Głos milknie na chwilę. – Lenie?
– Jestem.
– Tylko… bądź ostrożna, dobrze? – prosi Patricia Rowan. – Wiesz, jak bardzo się martwię.
W miarę, jak stopniowo się wynurzają, woda niezauważalnie staje się coraz jaśniejsza. W jakiś tajemniczy sposób świat zmienił kolor z czarnego na niebieski, gdy Clarke akurat nie patrzyła. Nigdy nie udaje jej się zidentyfikować chwili, w której to się dzieje.
Od momentu, kiedy Rowan się rozłączyła, Lubin nie odezwał się ani słowem. Teraz, gdy granat zaczyna przechodzić w błękit, Lenie postanawia powiedzieć to na głos:
– Wciąż jej nie lubisz.
– Lubię – odpowiada Lubin. – Ale jej nie ufam.
– Bo jest korpem. – Już od lat nikt nie nazywał ich kierownictwem korporacyjnym.
– Była korpem. – Maszynerii tkwiącej w jego gardle nie udało się zamaskować ponurej satysfakcji, z jaką zaakcentował to słowo.
– Była korpem – powtarza Clarke.
– Nie.
– Więc dlaczego?
– Przecież znasz całą listę.
To prawda. Lubin nie ufa Rowan, bo dawno, dawno temu to ona dyktowała warunki. To na jej rozkaz zrekrutowano ich przed laty – uszkodzone towary, które uszkodzono później jeszcze bardziej: przerobiono wspomnienia, zmieniono motywacje, odnowiono sumienie, a wszystko to w służbie jakiegoś nieokreślonego, nieuzasadnionego większego dobra.
– Bo była korpem – kwituje Clarke.
Vocoder Lubina wydaje odgłos przypominający chrząknięcie.
Lenie wie, skąd mu się to wzięło. Sama do tej pory nie jest pewna, które wspomnienia z jej dzieciństwa są prawdziwe, a które zostały wstawione po fakcie. A i tak, jako jedna z nielicznych, miała sporo szczęścia – przynajmniej udało jej się przeżyć wybuch, który zamienił Komin Channer w trzydzieści kilometrów kwadratowych radioaktywnego szkła. Przynajmniej nie została zgnieciona na miazgę przez powstałe w wyniku eksplozji tsunami ani nie spłonęła wraz z milionami uchodźców na Pasie u wybrzeży N’AmPac.
Inna sprawa, że tak właśnie być powinno. Technicznie rzecz biorąc, wszystkie te miliony to tylko przypadkowe ofiary. Nie ich wina – ani w zasadzie nawet nie Rowan – że Lenie Clarke nie zamierzała stać spokojnie i być łatwym celem.
Mimo wszystko. Można być winnym i winnym. Może i Patricia Rowan ma na rękach krew milionów, ale przecież zagrożone strefy nie odizolują się same: każdy kolejny krok wymaga determinacji i dostępu do odpowiednich zasobów. Otoczyć zakażony obszar, sprowadzić podnośniki, puścić wszystko z dymem. Namydlić, spłukać, powtórzyć proces. Zabić milion ludzi, by ocalić miliard, zabić dziesięcioro, by ocalić setkę. Może nawet zabić dziesięcioro, by ocalić jedenaścioro – zasada pozostaje ta sama, choćby zysk był mniejszy. Jednak cały ten mechanizm nie działa automatycznie, ani na chwilę nie można zdjąć palca ze spustu. Rowan nigdy nie urządzała masakry, nie robiąc wcześniej rachunku strat i ich na siebie nie biorąc.
Lenie Clarke było o wiele łatwiej. Po prostu rozsiała chorobę po całym świecie, podążając swoim małym szlakiem, a potem zapadła się pod ziemię, ani razu nie oglądając się za siebie. Nawet teraz jej ofiary wciąż dołączają do niekończącej się procesji stanowiącej rosnące wykładniczo dziedzictwo, które zapewne już dziesiątki razy przewyższyło straty spowodowane przez Rowan. A ona nawet nie kiwnęła palcem.
Ktoś, kto nazywa siebie przyjacielem Lenie Clarke, nie może jednocześnie mieć żadnych racjonalnych podstaw, by osądzać Patricię Rowan. Clarke boi się dnia, w którym Ken Lubin pojmie tę prostą prawdę.
Kalmary holują ich coraz wyżej. Teraz widać już wyraźny gradient, światło na górze przechodzące w mrok na dole. Dla Clarke jest to najstraszliwsza część oceanu – na wpół oświetlone głębiny środkowych warstw wody, gdzie pływają prawdziwe kałamarnice: bezkostne, mackowate potwory długie na trzydzieści metrów, o mózgach zimnych i szybkich jak nadprzewodniki. Słyszała, że są dwukrotnie większe niż kiedyś. I pięć razy liczniejsze. Najwyraźniej wszystko sprowadza się do lepszych warunków bytowych. Larwy Architeuthis rosną szybciej w cieplejszych morzach, a ich liczebności nie ogranicza żaden spośród drapieżników, które już dawno całkowicie odłowiono.
Lenie nigdy nie widziała kałamarnicy na własne oczy. I ma nadzieję, że tak pozostanie. Zgodnie z symulacjami liczebność ich populacji gwałtownie spada z powodu braku pożywienia, a poza tym ocean jest na tyle wielki, że szanse na przypadkowe spotkanie są dość mizerne. Niemniej jednak od czasu do czasu drony rejestrują upiorne echa pochodzące od przepływających ponad nimi ogromnych kształtów: wyraźne krzyki chityny i chrząstek, mgliste krajobrazy otaczających je ciał, niemal niedostrzegalnych dla sonaru. Na szczęście Archie rzadko kiedy schodzi tam, gdzie panuje prawdziwy mrok.
W miarę jak się wynurzają, odcień otaczającej ich wody staje się coraz intensywniejszy – kolory nie są w stanie przetrwać procesu fotoamplifikacji przy stłumionym świetle, ale tak blisko powierzchni różnica między widzeniem przez nakładki a odsłoniętymi oczami powinna być minimalna. Czasami Clarke ma ochotę sama się o tym przekonać, zdjąć nakładki i zobaczyć na własne oczy, ale to niemożliwe. Okalająca jej głowę skóra głębinowa łączy się bezpośrednio z fotokolagenem. Kobieta nie może nawet zamrugać.
- 1
- 2 (current)
Źródło: Vesper



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1997, kończy 28 lat
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1971, kończy 54 lat
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1988, kończy 37 lat

