Przeczytaj początek Behemota, finałowego tomu serii SF Petera Wattsa
Zbliża się wielki finał Trylogii Ryfterów. Na kilka dni przed premierą mamy dla Was do przeczytania początek powieści Petera Wattsa.
Zbliża się wielki finał Trylogii Ryfterów. Na kilka dni przed premierą mamy dla Was do przeczytania początek powieści Petera Wattsa.

Peter Watts to cieniony w Polsce twórca science fiction piszący jej twardszą, bardziej naukową odmianę. Sławę zyskał dzięki powieści Ślepowidzenie, ale na koncie ma kilka innych książek, w tym debiutancką Trylogię Ryfterów.
Wydawnictwo Vesper, w ramach serii Wymiary, przypomina polskim czytelnikom ten cykl Petera Wattsa. Do tej pory ukazały się dwa tomy - Rozgwiazda oraz Wir. Finałowy, trzeci tom zatytułowany Behemot pojawi się w księgarniach już w najbliższy poniedziałek, 31 marca.
Behemot ukaże się w Wymiarach - serii science fiction wydawnictwa Vesper, w której wydawane są książki z różnych okresów. Pojawia się w niej zarówno klasyka SF, reedycje, jak i rzeczy nowe i premierowe.
Fragment Behemota w przekładzie Dominiki Rycerz-Jakubiec i Andrzeja Jakubca znajdziecie poniżej, pod opisem i okładką książki.
Behemot - okładka i opis powieści

Rozgwiazda wznieciła płomień, Wir rozpętał pożogę, ale pięć lat później sprawy jeszcze bardziej się skomplikowały…
Lenie Clarke, ryfterka skazana na śmierć w nuklearnej eksplozji, wyłoniła się z głębin oceanu, by dokonać krwawej zemsty. Niosąc pradawnego, morderczego dla biosfery wirusa zwanego βehemot, niemal zniszczyła cały świat. W konsekwencji między innymi w resztkach tego, co kiedyś było internetem, spustoszenie i dezinformację sieją podszywające się pod Lenie wirtualne byty. Wszędzie wokół upadają rządy, do władzy dochodzą watażkowie i ekstremistyczne kulty religijne. Ameryka Północna dogorywa, a steruje nią wszechmocny, okrutny psychopata…
Oto skutki jej zemsty.
Lenie Clarke wraz z garstką ocalałych ryfterów, grupą naukowców i kierownictwa korporacji ukrywa się na dnie Oceanu Atlantyckiego. Musieli dojść do porozumienia, kruchego zawieszenia broni, by wspólnie spróbować ocalić świat. Ale czy to możliwe? Do Lenie w końcu dociera, że to ona zniszczyła porządek świata, na dodatek z błędnych pobudek, i teraz musi ponieść konsekwencje swoich czynów. Wraz z Kenem Lubinem postanawia opuścić wolną od βehemota stację Atlantyda i udać się na powierzchnię.
βehemot to ostatni tom trylogii Ryfterów autorstwa mistrza hard SF Petera Wattsa.
Behemot - fragment powieści
PRELUDIUM: Prawołamacz Achilles Desjardins słyszał, że ludzie, którzy stracili wzrok, odzyskiwali go w snach.
Zresztą nie działo się tak tylko w przypadku oślepnięć. Każdy niepełnosprawny na jawie śnił sny istot w pełni zdrowych. Osoby po amputacji wszystkich kończyn biegały i rzucały piłką. Głusi słyszeli symfonie. Ci, którzy utracili kogoś bliskiego, znów kochali. Umysł cechuje jego inercja – jeśli przez wiele lat przyzwyczaił się do pewnej roli, niechętnie porzuca stary paradygmat.
W końcu oczywiście do tego dochodziło. Jaskrawe wizje blakły, muzyka milkła, a wyimaginowane dane wejściowe zamieniały się w coś bardziej stosownego dla pustych oczodołów czy uszkodzonych ślimaków. Jednak zajmowało to lata, dekady – a przez cały ten czas umysł co noc zadręczał się wspomnieniami tego, do czego kiedyś miał dostęp.
Tak samo było też z Achillesem Desjardinsem. W swo ich snach mężczyzna znów miał sumienie.
Sny zabierały go w przeszłość, do czasów, kiedy był bogiem w okowach – w jego rękach spoczywał los milionów istnień i mógł nimi sięgnąć poza orbitę geosynchroniczną czy na dno Rowu Mariańskiego. Znów walczył niestrudzenie o większe dobro, w jednej chwili otrzymując tysiące różnych informacji, posługując się odruchami i umiejętnościami dopasowywania wzorców, podkręconymi dzięki ulepszonym genom i specjalnie dostosowanym neurotropom. Tam, gdzie wybuchał chaos, przynosił kontrolę. Gdzie zabicie dziesięciu mogło uratować życie setce, dokonywał koniecznych wyborów. Odizolowywał ogniska epidemii, likwidował zatory, zapobiegał atakom terrorystycznym i katastrofom ekologicznym w przeróżnych zakątkach świata. Unosił się na falach radiowych i prześlizgiwał przez najcieńsze światłowody – w jednej chwili nawiedzał młyny morskie w Peru, w następnej koreańskie satelity komunikacyjne. Znów był najlepszym prawołamaczem KRASZ-u zdolnym nagiąć drugą zasadę termodynamiki niemalże do punktu złamania, a może nawet odrobinę bardziej.
Był duchem w maszynie, a maszyna sięgała wtedy absolutnie wszędzie.
Mimo to w snach, które mamiły go każdej nocy, nie marzył o władzy, lecz o niewolnictwie. Tylko we śnie mógł znów poczuć to paradoksalne zniewolenie zmywające z jego dłoni rzeki krwi. Ochrzczono je mianem Moralniaka. Pakiet sztucznych neuroprzekaźników, których nazwami Desjardins nigdy nie zawracał sobie głowy. Ostatecznie mógł zabić kilka milionów ludzi jednym poleceniem; nikt nie dałby mu takiej władzy, nie wprowadzając uprzednio paru zabezpieczeń. Z Moralniakiem w mózgu bunt przeciwko większemu dobru był wręcz fizjologicznie niemożliwy. Moralniak zrywał połączenie między władzą absolutną a absolutną korupcją. Jakakolwiek próba niewłaściwego użycia posiadanej władzy zakończyłaby się poważnym napadem padaczkowym. Desjardins nie spędził nigdy bezsennej nocy, wątpiąc w słuszność swych działań i czystość intencji. Jedno i drugie wstrzyknęli mu ludzie mający jeszcze mniej skrupułów.
Bycie zupełnie bez winy dawało mu poczucie wielkiego komfortu. Dlatego śnił o niewolnictwie. Śnił też o Alice, która go oswobodziła, zerwała jego okowy.
W snach chciał na powrót je odzyskać.
Wreszcie sny ustąpiły, tak jak zawsze bywało. Przeszłość się zatarła, a jej miejsce zajęła niewybaczalna teraźniejszość. Świat rozpadł się na kawałki pod wpływem kolejnych, następujących po sobie zmian. Z dna oceanu wyłonił się apokaliptyczny mikrob, który pokonał drogę na powierzchnię w słonawym środowisku organizmu pewnej kobiety nurka głębokomorskiego z N’AmPac. Zaangażowane w jego przebudzenie Grupy Jednak Nietrzymające Władzy nazwały go βehemotem, paląc ludzi i ich mienie w gorączkowych, choć daremnych próbach oddalenia w czasie nadchodzącej zmiany reżimu. Ameryka Północna upadła. Kraj przemierzały biliony mikroskopijnych żołnierzy piechoty, masowo obracających w perzynę zarówno ziemię, jak i wszelkie życie. Wojny wybuchały i cichły jakby w przyspieszonym tempie: Kampania N’AmPakijska, Kolumbijska Pożoga, Powstanie EurAfrykańskie. No i oczywiście Rio: trzydziestominutowa wojna. Wojna, której wybuch powinien był uniemożliwić Moralniak.
Desjardins, w taki czy inny sposób, brał udział w nich wszystkich. A podczas gdy wielokomórkowce sprzeczały się nieustannie między sobą, prawdziwy wróg pełzł nieustępliwie przez kraj niczym duszący koc. I nawet Achilles Desjardins, chluba Pogromców Entropii, nie był w stanie go powstrzymać.
Nawet teraz, niemal zupełnie wróciwszy do teraźniejszości, czuł cień żalu, myśląc o tym wszystkim, czego nie zrobił. Był to jednak tylko ból fantomowy, pozostałości wyciętego wiele lat temu sumienia. Ledwo udało mu się dotrzeć do niego tu, na tej niewyraźnej granicy między jawą a snem. W jednej krótkiej chwili przypomniał sobie, że jest wolny i zapragnął, żeby tak nie było.
Potem otworzył oczy i nagle nie było już niczego, czym by się w ten czy inny sposób przejmował.
Mandelbrot mruczał, leżąc na jego piersi. Desjardins podrapał go z roztargnieniem, przeglądając poranne statystyki. Była to względnie spokojna noc: jedynym wartym odnotowania przypadkiem była grupka wyjątkowo szalonych uchodźców próbujących przedostać się przez granicę północnoamerykańską. Pod osłoną nocy, o 1.10 czasu atlantyckiego, wypłynęli z Long Island na barce zbudowanej z przeróżnych śmieci. Po upływie godziny i dwudziestu minut kilka zainteresowanych stron z EurAfryki zaczęło rywalizować ze sobą o prawo do ich eliminacji. Biedacy dotarli tylko do Cape Cod, po czym zostali sprzątnięci przez Algierczyków (Algierczyków?!).
System uznał, że nie było potrzeby wyciągania Desjardinsa z łóżka.
Mandelbrot wstał, przeciągnął się i ruszył na poranny obchód. Oswobodzony Desjardins podniósł się z łóżka i wszedł do windy. Wokół niego sześćdziesiąt pięć pięter opuszczonej nieruchomości popłynęło gładko w dół. Ledwie kilka lat temu wrzała tu praca związana z kontrolą zniszczeń. Tysiące Umoralnionych operatorów, nawiedzających cały świat balansujący bezustannie na krawędzi upadku, decydowało o życiu i śmierci z chłodną beznamiętnością. Teraz jednak został w zasadzie już tylko on. Mnóstwo rzeczy zmieniło się po Rio.
Winda wypluła go na dach KRASZ-u. Otaczające go budynki tworzyły kształt przypominający z grubsza podkowę, napierając na granice oczyszczonej strefy. Pole statyczne Sudbury, ocierające się brzuchem o szczyty najwyższych konstrukcji, natychmiast wywołało gęsią skórkę na przedramionach Desjardinsa.
Wschodzące na horyzoncie słońce skąpało w ognistej poświacie leżące w gruzach królestwo.
Dzieło zniszczenia nie zostało jednak w pełni dokonane. Jeszcze nie. Miastom położonym na wschodzie, ogrodzonym murami, obwarowanym i zachowującym bezustanną czujność wobec najeźdźców zajmujących tereny położone pomiędzy nimi, udało się zachować pozory integralności. Na frontach wciąż wrzało. Jeden czy dwa z nich utrzymywały się nawet w tym samym miejscu. Skupiska cywilizacji wciąż trwały rozrzucone po całym kontynencie – może i nie było ich wiele, ale wojna nie miała się jeszcze ku końcowi.
A wszystko dlatego, że pięć lat temu pewna kobieta, Lenie Clarke, wyłoniła się z dna oceanu, niosąc w sobie żądzę zemsty i βehemota.
Desjardins przeszedł przez lądowisko i stanął na skraju dachu. Gdy zaczął sikać w przestrzeń, znad krawędzi przepaści wyłoniło się wschodzące słońce. Tak wiele zmian, pomyślał. Tyle katastrof, w pogoni za nowymi punktami równowagi. Jego domena przestała obejmować całą planetę, a skurczyła się do rozmiarów kontynentu, w dodatku przypalonego na brzegach. Wzrok, skupiony kiedyś na nieskończoności, teraz sięgał jedynie wybrzeża. Ramiona otaczające świat amputowano na wysokości łokci. Nawet n’amerykańska część sieci została wycięta z elektronicznego ogółu niczym guz. Achilles Desjardins musiał sobie radzić z martwiczym bałaganem pozostałym po tej operacji.
Mimo to pod wieloma względami dysponował teraz większą władzą niż kiedykolwiek wcześniej. Miał mniejsze terytorium, to fakt, ale za to zostało niewielu, z którymi musiał je dzielić. Ostatnimi czasy stał się raczej cesarzem niż graczem zespołowym. Nie żeby był to powszechnie znany fakt…
Za to pewne rzeczy się nie zmieniły. Formalnie rzecz biorąc, wciąż pracował dla Komórki Reagowania na Awarie Systemów Złożonych, a właściwie szczątków tej organizacji, które jeszcze ostały się na ziemi. Świat już dawno wywrócił się do góry nogami – a w każdym razie ta jego część – ale Desjardins wciąż czuł się w obowiązku minimalizować straty. Wczorajsze pożary stawały się dzisiejszymi pożogami, których jego zdaniem nikt nie potrafiłby w tym momencie ugasić, on jednak wciąż pozostawał jedną z niewielu osób, które mogły powstrzymywać je przez jakiś czas. Wciąż był prawołamaczem, czy też latarnikiem, jak sam siebie nazwał w dniu, kiedy wreszcie ustąpili i pozwolili mu zostać; ten dzień nie będzie się niczym różnił od pozostałych. Trzeba będzie odeprzeć ataki i monitorować ruchy wroga. Trzeba będzie zakończyć życie pewnych istnień, by ocalić inne, liczniejsze lub cenniejsze. Trzeba będzie zniszczyć złośliwe wirusy i zachować pozory.
Desjardins odwrócił się plecami do wschodzącego słońca i przestąpił ponad leżącym u jego stóp nagim, wypatroszonym ciałem kobiety. Ona też miała na imię Alice.
Zamyślił się, próbując sobie przypomnieć, czy to jedynie zbieg okoliczności.
- 1 (current)
- 2
Źródło: Vesper




naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 54 lat
ur. 1943, kończy 82 lat
ur. 1985, kończy 40 lat
ur. 1970, kończy 55 lat
ur. 1979, kończy 46 lat

