Przeczytaj opowiadanie Woody'ego Allena z książki Zero grawitacji
Słynny filmowiec wydał kolejną książkę. Przeczytajcie jedno z opowiadań Woody'ego Allena ze zbioru Zero grawitacji.
Słynny filmowiec wydał kolejną książkę. Przeczytajcie jedno z opowiadań Woody'ego Allena ze zbioru Zero grawitacji.
– Hal Roachpaste – obwieścił. – Murray ci chyba wyjaśnił, że chcemy, żebyś wystąpił w najważniejszej scenie filmu.
– Możesz mi coś powiedzieć o Grimalkinie? O jego przeszłości, ambicjach, żebym po prostu mógł zacząć budować zarys postaci? Samo nazwisko sugeruje głębię duszy.
– Która jest ogromna – przyznał Roachpaste. – Grimalkin jest spostrzegawczy. Filozof, lecz z poczuciem humoru, nigdy nie zapomina języka w gębie, ale zręczny w robieniu pięściami. Nie trzeba dodawać, że jest wabikiem na kobiety, swego rodzaju Beau Brummellem, któremu etyka medyczna i umiejętność pilotowania samolotu zyskały szacunek ze strony arcykryminalisty, profesora Dildariana. A także…
W tym momencie telefon został najwyraźniej wyrwany z ręki Roachpaste’a, a na linię wrócił podekscytowany Murray Inchcape.
– Co powiesz? Możemy wpisać twoją chatę jako mieszkanie protagonisty?
– Protagonisty? – zapiałem z zachwytu, nie mogąc uwierzyć w oszałamiający zwrot akcji. – Kiedy dostanę strony z moimi kwestiami, żebym mógł zacząć uczyć się ich na pamięć?
Po drugiej stronie zapadło milczenie, dosyć grobowe, a potem:
– Roachpaste nie pracuje ze scenariuszem – wyjaśnił Inchcape. – Jego znakiem firmowym jest spontaniczność. Chłopak czerpie inspirację z chwili, à la Fellini.
– Improwizacja nie jest mi całkiem obca – pisnąłem. – Kiedy grałem Poloniusza w letniej grupie teatralnej… skunksy porwały mój nos z kitu. Po co miałyby…
– Rozumiem – przerwał mi Inchcape, a w tle usłyszałem kogoś trzeciego: – Murray, dostarczyli twojego kurczaka tandoori, ile dać napiwku facetowi?
– Do zobaczenia we wtorek, frajerze. Przynieśli indyjskie naleśniki? – To było ostatnie zdanie producenta przed szczęknięciem i ciągłym sygnałem w słuchawce.
Będąc w istocie niespełnionym aktorem, na cały tydzień pogrążyłem się w fi lmach z Marlonem Brando i książkach Stanisławskiego. Nie mogłem powstrzymać się od żałosnego dumania o tym, jak inne byłoby moje życie, gdybym lata temu poszedł za głosem serca i do Actors Studio, zamiast wyjeżdżać w pośpiechu, żeby zapisać się do szkoły balsamowania zwłok.
Jako osobnik niemający pojęcia, jak wcześnie zaczynają pracę ekipy filmowe, przed świtem w umówiony dzień zostałem wyrwany z objęć sześciu tabletek nasennych przez tego rodzaju walenie do frontowych drzwi, które człowiek kojarzy ze znalezieniem kryjówki Anny Frank. Spanikowany, że to trzęsienie ziemi lub atak sarinem, wyskoczyłem z łóżka, poślizgnąłem się i na tyłku zjechałem po schodach, żeby się przekonać, że ulicę zarekwirowały przyczepy i pachołki drogowe.
– Ruchy, dziadku, zegar tyka – zostałem poinformowany przez maniakalnego asystenta reżysera i nagle satrapia pracowników obsługi planu, elektryków, cieśli i robotników niewykwalifikowanych wzięła szturmem dom, obnażając panoplię swoich narzędzi zniszczenia.
Później sprzęt filmowy z sześciu ciężarówek został szybko władowany do wnętrza przez gburowate woły związkowe, dbające z zawodową pieczołowitością o podrapanie, rozbicie lub uszkodzenie wszelkich domowych przedmiotów o wartości powyżej trzech dolarów. Na polecenie kamerzysty, brodatego wschodniego Europejczyka o nazwisku Fiendish Menzies, w mahoniowe panele ścian wbito gwoździe, po czym zawieszono wielkie reflektory tylko po to, żeby nagle wszystkie zerwać i zamiast tam przykręcić je do oryginalnych podsufitowych gzymsów. Stopniowo wydobywając się ze stuporu, zgłosiłem protest do Murraya Inchcape’a, który wszedł, szamając drożdżówkę z serkiem kremowym, podczas gdy z jego kubka ze Starbucksa jamajskie cappuccino kapało dokładnie na środkowy medalion naszego dywanu z Aubusson.
– Powiedziałeś, że nic nie ulegnie zniszczeniu – wykrakałem, gdy ciosy młotka odłupały tynk, a lampa od Tiffany’ego zamieniła się w kolorowe odłamki.
– Przywitaj się z Halem Roachpaste’em, twoim reżyserem – powiedział Inchcape, ignorując moją skargę, podczas gdy kilku kromaniończyków, niosących stojaki reflektorów, wyrwało w jedwabnej tapecie z przełomu wieków dziurę dokładnie tej wielkości, jaka zatopiła Titanica.
Przedkładając sztukę nad omdlenie, złapałem Roachpaste’a za kołnierz i przedstawiłem mu swoje pomysły aktorskie.
– Pozwoliłem sobie wymyślić niewielką przedakcję – powiedziałem perliście. – W istocie wcześniejsze życie, żeby uszczegółowić Grimalkina. Zaczynam od jego dzieciństwa jako syna domokrążnego sprzedawcy drożdżowych bułeczek. Potem…
– Taa, taa, uważaj na szyny wózkowe – rzucił Roachpaste, gdy pracownik obsługi planu z szyną w ręku obrócił w perzynę wazę. – No, masz pecha – westchnął przepraszająco. – Powiedz mi, ten drobiazg właśnie kompletnie zniszczony to dynastia Tang czy Song?
Do dziesiątej rano, dzięki szałom natchnionej kreatywności Roachpaste’a i jego najwyraźniej obłąkanego scenografa, miejska rezydencja w Upper East Side została przekształcona w mauretański burdel. Nasze meble ustawiono chaotycznie na zewnątrz przy krawężniku, pomimo dosyć intensywnego deszczu, który zaczął padać. W salonie statystki, przebrane za hurysy, leżały uwodzicielsko wyciągnięte na poduszkach. Ambrosia Wheelbase, o ile mogłem się zorientować, grała porwaną dziedziczkę fortuny zmuszoną do zaspokajania kaprysów zdeprawowanego sułtana, który okazuje się jej dietetykiem w przebraniu i którego poślubia na pokładzie wahadłowca kosmicznego. Dlaczego nasza nieruchomość była tak istotna dla tego kiełkującego koszmaru, stanowiło inspirację zrozumiałą tylko dla takiego geniusza, jak Roachpaste. Dla mojej żony powszechna hekatomba stanowiła niewielką cenę za poznanie Brada Pauncha, który szepnął jej na ucho coś, na co ona odpowiedziała:
– Nie, są naturalne.
O trzeciej po południu jeszcze nie nadeszła pora na moją scenę i pomijając wywołany przez ekipę od efektów specjalnych niewielki pożar w bibliotece, który pochłonął mojego sygnowanego Grillparzera i pastel Redona, wszyscy wydawali się zachwyceni ilością nakręconego materiału. Kiedy podsłuchałem, że towarzystwo zwija się o szóstej, żeby uniknąć kosztów nadgodzin, zacząłem się denerwować o mój występ. Wyjawiłem swe zaniepokojenie asystentowi reżysera, ale zapewnił mnie, że rola jest zbyt kluczowa, żeby zostać pominiętą, i jasne, że na chwilę przed szóstą wezwano mnie z piwnicy, dokąd zostałem wygnany przez Ambrosię Wheelbase, która upierała się w ataku szału, że rozprasza ją mój tupecik.
– Teraz, kiedy jesteśmy gotowi kręcić – zwróciłem się do sekretarki planu – jest kilka szczegółów, które muszę poznać, żeby właściwie odmalować Grimalkina. W ten sposób wszelkie improwizacje, jakie wymyślę, będą trafne.
Miałem zamiar wdać się w szczegóły, gdy jakieś gburowate pachołki złapały mnie za kołnierz i portki na siedzeniu, obróciły równolegle do podłogi i, piszczącego, położyły na niej twarzą w dół, po czym kobieta pomazała mi prawą skroń szkarłatnym płynem. Następnie, tuż poza zasięgiem moich palców, położono małokalibrowy tandetny rewolwer, jakby broń wyślizgnęła mi się z dłoni. Powiedziano, że na „Akcja!” mam trwać nieruchomo i nie oddychać, co okazało się trudniejsze, niż sądziłem, zważywszy na nagły atak gwałtownej czkawki. Najpierw uznałem, że kręcimy achronologicznie, zaczynając od znalezienia mojego ciała, a potem intryga rozwinie się w retrospekcji, ale kiedy padło „Cięcie!” i zgasły światła, drzwi z rozmachem się otworzyły, po czym ekipa popędziła, żeby wynieść sprzęt.
– Ty i służąca możecie przywrócić porządek w pokojach – powiedział Inchcape, nakładając w pośpiechu tweedowy kapelusz. – Zrobiłeś na mnie wrażenie perfekcjonisty, który lubi, żeby wszystko było na miejscu.
– Aale moja postać… Grimalkin… oś fabuły – wymamrotałem.
– I tak jest – wtrącił się Roachpaste, pokazując pracownikom obsługi planu, żeby nie marnowali cennego czasu na wnoszenie do środka naszych mebli. – Wszyscy są zszokowani, kiedy natykają się na jego zwłoki. Dlaczego charyzmatyczny wszechstronny erudyta, taki jak Shepherd Grimalkin, miałby odebrać sobie życie? No, dlaczego? Przez resztę filmu będą próbowali to odkryć.
Gdy kreatywny rozgrywający i reżyser zdematerializowali się, pozostawiając mnie pogrążonego po uszy w szczątkach potrzaskanych kolekcjonerskich przedmiotów, zastanowiłem się, dlaczego rozsądny człowiek miałby się zabić bez przyczyny, i muszę przyznać, że jeden powód przyszedł mi do głowy.
- 1
- 2 (current)
Źródło: Rebis
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1967, kończy 57 lat
ur. 1989, kończy 35 lat
ur. 1988, kończy 36 lat