Q. Cząstka strachu: przeczytaj początek powieści w świecie Jamesa Bonda
Już za parę dni będzie miała miejsca polska premiera książki Q. Cząstka strachu. Mamy dla was do przeczytania jej początek.


2
Draniowi udało się zasnąć.
Cóż, przynajmniej jemu.
Zastanawiał się, co go obudziło. Jakiś dźwięk. Przytłumione łupnięcie, które brzmiało jak grzmot niosący się przez otwarte okno.
Przez chwilę leżał nieruchomo w łóżku, niczym rycerz na płycie grobowej.
Dom, w którym zamieszkał, osiadał na fundamentach i cicho skrzypiał. Tu i ówdzie piszczała mysz albo coś podobnego. Te odgłosy były pierwszą rzeczą, którą zauważył po powrocie do Wickstone. Sama obecność tej wiejskiej symfonii, a także jej brak nocą, dla mieszczucha brzmiała równie donośnie, co dzwony kościelne.
Q mrugnął dwa razy, po czym usiadł. Wtedy przeszłość wyszeptała mu coś do ucha. Zobaczył M, dawną M, marszczącą brwi. Ludzie już w nic nie wierzą, Q… O co jej wtedy chodziło? M. Stara smoczyca z MI6. Nie tyle pasywno-agresywna, co po prostu agresywna. Dobra stara M. Była już tylko wspomnieniem. Tak samo jak MI6. I całe jego dawne życie.
Włączył lampkę i dostrzegł wycinek z gazety leżący na stoliku nocnym. Nagłówek nad zdjęciem opustoszałego pomostu nad rzeką głosił:
CIAŁO LOKALNEGO NAUKOWCA WYŁOWIONE Z RZEKI. KORONER UZNAJE ŚMIERĆ ZA NIESZCZĘŚLIWY WYPADEK
W rogu wstawiono fotografię zmarłego Petera Napiera.
Rzeczywistość zadrżała, a przeszłość znów wbiła się w mózg Q niczym ostrze. Dwóch piętnastoletnich chłopaków na szkolnym konkursie naukowym. Pete i Q w mundurkach, Pete z krawatem na wpół rozwiązanym, Q z idealnym węzłem windsorskim. Pete uśmiechnięty, ciemnowłosy i przystojny w nietypowy sposób; Q jak tekturowa wycinanka stojąca obok charyzmatycznego przyjaciela.
Wzrokiem wychwycił ciągi słów. Spekulacje wokół orzeczenia koronera: nieszczęśliwy wypadek czy samobójstwo?… Pełen raport utajniony… Laboratoria Napiera otwarte w Wickstone-on-Water z wielką pompą… Tajne badania nad komputerami kwantowymi nowej generacji… Tragedia dla lokalnej społeczności.
Wysunął się z łóżka i poszedł do łazienki.
Odkręcić kran. Opryskać twarz wodą.
Miał tu ładną umywalkę firmy Armitage Shanks. Zespół punkowy z lat dziewięćdziesiątych ściągnął od niej tę nazwę. A założyciel firmy nazywał się Bond.
Ha! Ciekawe, czy kiedykolwiek opowiedział o tym 007. Z pewnością.
Ta myśl przypomniała mu, że Bond ostatnio się odezwał:
Zadzwoń do mnie.
Twarz, która spojrzała na niego z lustra, pięćdziesięcioletnia, o piaskowych włosach, ogolona, przystojna (przy odpowiednim świetle i dla odpowiedniej osoby), wyglądała na zamyśloną.
Major Boothroyd. Artysta dawniej znany jako Q. Były szef Oddziału Q, działu badań i rozwoju Brytyjskiej Służby Wywiadowczej, znanej także jako MI6 czy po prostu Tajna Służba.
A teraz… Kim właściwie był?
Świat zdążył się zmienić, gdy on siedział zamknięty w bunkrze.
Przez ćwierć wieku był trybikiem w bardzo ważnej maszynie, która, mimo wszystkich swoich wad, próbowała nadać światu sens, odróżniać dobro od zła, a potem stawać po stronie tego pierwszego. Q miał w tym swój mały, lecz istotny udział.
Oddział Q. Kompleks rządowych placówek, w których tworzono, testowano i przerabiano wynalazki, a potem, może zbyt często jak na gust podatników, wysadzano je w powietrze. Biuro z regulowaną temperaturą, w którym latem było za zimno, a zimą za ciepło. Plastikowa tacka na biurku co rano witająca go stosem dokumentów, na które patrzył z wyrzutami sumienia. Zaułek prowadzący do ciasnej kuchni z maleńką lodówką, styropianowymi kubkami i ekspresem do kawy, który w dobre dni serwował coś tylko trochę mniej ohydnego niż ścieki. Trochę dalej – sala konferencyjna z wielką fotografią sir Mansfielda Cumminga w monoklu, pierwszego szefa Tajnej Służby, pierwszego z nich wszystkich. Cumming stracił nogę w wypadku samochodowym; miał ponoć zwyczaj wprawiać gości w zakłopotanie, wbijając cyrkiel w drewnianą protezę. Q uważał, że to jedna z ciekawszych legend krążących w pracy.
Ale ponad wszystkim było to, co robił. Spotkania projektowe i komitety sterujące. Narady z inżynierami, komputerowymi świrami i ekscentrycznymi dziwakami w niechlujnych T-shirtach. Planowanie misji z M i agentami z licencją na zabijanie. Podsumowania operacji. Okazjonalne wypady poza oddział. Sympozja naukowe w egzotycznych miejscach, takich, które wprawiały agentów biur podróży w prawdziwą konsternację: Rejkiawik zimą, Gaborone w środku lata. Testy terenowe nowego sprzętu w wojskowym ośrodku Porton Down w hrabstwie Wiltshire, gdzie w każdą stronę fruwały bryły ziemi. A w ostatnich latach coraz częstsze potyczki z księgowymi i biurokratami; karuzela ocen operacyjnych i budżetowych, prowadzona przez zastępy wypranych z rozumu hobbitów, którzy nie rozpoznaliby amunicji przeciwpancernej, nawet gdyby oberwali nią w tyłek.
Oddałby wszystko, by móc teraz ogrzać dłonie przy takim spotkaniu.
Ile to już minęło? Dni zlewały się ze sobą. Trzy miesiące? Trzy miesiące, odkąd nowa M, pracująca na stanowisku niecały rok, wezwała go do biura, by zadać mu ostateczny cios. Żadnej imprezy pożegnalnej, żadnych łzawych przemówień. Żaden stażysta nie wcisnął mu do ręki kieliszka litewskiego wina à la shiraz. Nie dostał nawet zabawnej kartki z dziadkiem w przykrótkich spodniach.
„Mamy związane ręce, Q. Robimy restrukturyzację po przeglądzie wydatków. Na pewno wylądujesz na czterech łapach. Oczywiście dostaniesz hojną odprawę”.
Cała ta rozmowa brzmiała, jakby M w niezbyt wyrafinowany sposób kazała mu spadać. Rozmowa? To by sugerowało jakąś wymianę, odbijanie piłeczki w tę i z powrotem. Tyle że w tej grze skończyło się na tym, że tylko on oberwał po piłeczkach. Przypomniał sobie tę dziką satysfakcję w oczach M. Nigdy się nie dogadywali. A przynajmniej odkąd Q zeznawał przed Komitetem Wywiadowczym na temat zagrożeń związanych z wdrażaniem sztucznej inteligencji w brytyjskiej infrastrukturze obronnej i obnażył fakt, że ówczesna kandydatka na M wie o AI tyle, co o rzeczywistej inteligencji: że żadna z nich nigdy nie zmusiła jej szarych komórek do pracy. Była zwierzęciem politycznym, tubą premiera o kamiennej twarzy, który ją mianował. Służalczą i wyrachowaną karierowiczką, przy której typowy spin doktor wypadał jak wzór uczciwości.
W sypialni usiadł przy biurku, sięgnął do szuflady i wyjął plastikową teczkę w jaskrawopomarańczowym kolorze. W środku był tylko jeden przedmiot. List. Napisany odręcznie.
Właściwie nie list, ale kilka zdań od Pete’a.
Jeśli to czytasz, to znaczy, że nie żyję.
Nie mogę Ci powiedzieć wszystkiego, bo sam nie znam wszystkich odpowiedzi.
To będzie Twoje zadanie. O ile zdecydujesz się wrócić.
Mort nie będzie zachwycony. Ale to przecież bez znaczenia, prawda?
Q podniósł ze stołu szklankę z resztką rumianku z poprzedniego wieczoru, wstał i podszedł do otwartego okna.
Za jego plecami Drań poruszył się u stóp łóżka. Merdał ogonem przez sen. Q przyjrzał się pękowi gwiazd, które przypominały rozsypane diamenty na aksamicie.
Dom, wynajmowana posiadłość o buńczucznej nazwie Sanctus Villa, był ostatnim budynkiem przy drodze, usytuowanym na szczycie niewielkiego wzniesienia, które miejscowi nazywali Świętym Wzgórzem. Dwupiętrowy dom podobno wyznaczał wschodni kraniec linii mocy biegnącej od neolitycznego kurhanu aż do, jak żartowali sąsiedzi, nowo otwartego sklepu Waitrose w centrum miasteczka.
Miejscowi. Dziwnie pomyśleć, że kiedyś i on do nich należał.
Sięgnął pamięcią w przeszłość, do dawnego bunkra atomowego na obrzeżach miasta, gdzie dziś znajdowało się laboratorium Pete’a Napiera. Jako dzieciak przeskakiwał przez ogrodzenie razem z Pete’em. Lubili błądzić po katakumbach z latarkami w rękach. Czasem gubili drogę.
Historia lubi się powtarzać.
Q też się zgubił. A może to droga zgubiła jego.
W średniowiecznej Japonii samuraj, który stracił pozycję, miał dwie możliwości.
Zostać roninem, czyli wyrzutkiem, błądzącym po jałowych pustkowiach jak bezpański duch.
Albo popełnić seppuku.
Wyobraził sobie, jak udaje się do centrum Wickstone-on-Water i rozpruwa sobie brzuch przed ratuszem. Pewnie był jakiś lokalny przepis, który tego zabraniał.
Spojrzał na koniec listu i zatrzymał wzrok na tajemniczym ciągu znaków. Po chwili wrócił do biurka, uruchomił laptop i wszedł na zaszyfrowaną stronę, za pośrednictwem której kontaktował się z nielicznymi znajomymi z dawnego życia.
Numer Bonda wyświetlał się pod awatarem przedstawiającym Misia Paddingtona. Q uświadomił sobie, że nigdy nie zapytał Bonda: dlaczego Paddington? Pewnie dlatego, że bał się odpowiedzi, która z dużym prawdopodobieństwem miała związek z zamordowaniem kilku osób i przespaniem się z kimś bardzo atrakcyjnym.
Jednego Q nigdy by nie przyznał: że całkiem lubił te pikantne, pełne przesady opowieści. Bond był nieznośnym egocentrykiem z tendencją do strzelania ludziom w twarz. Niechętnie doprowadzał ich przed sąd albo, nie daj Boże, sadzał przy herbacie, żeby porozmawiać. Ale przynajmniej żył pełnią życia.
Pod tą gładką, szpiegowską fasadą krył się człowiek, którego Q, wbrew wszelkim przeciwnościom, zaczął darzyć sympatią. Było w nim coś szlachetnego. Był nieugięty w swoim staroświeckim przywiązaniu do wartości, które z dnia na dzień coraz szybciej zanikały. Jego istnienie dowodziło, że w czasach chciwości i zepsucia wciąż są ludzie, którzy wierzą w coś większego niż oni sami. W dobro. Przyzwoitość. Dokonywanie właściwych wyborów, nawet jeśli nie zawsze wiadomo, gdzie przebiegają ich granice.
To właśnie te wartości ich łączyły. Nawet Bond z czasem to zrozumiał.
Może dlatego nie zerwali kontaktu po tym, jak Q wyleciał ze Służb, podczas gdy reszta kolegów odwróciła się od niego, jakby przyznał się do oglądania Bake Off Rosja?
Q wybrał numer Bonda. Po chwili sygnał zamilkł. 007 nie odebrał.
Zamknął laptop i wrócił do listu Napiera. Jeszcze raz spojrzał na tajemniczy ciąg znaków na samym dole:
BYKOFTXOZFTQEWFPKXEAHES
DMMSHFVKNODXBK
NEFOOEEWZHZV
SMMCIYXVOOYEC
A pod spodem jedno słowo: Lekko!
Q miał do czynienia z wystarczającą liczbą szyfrów, by od razu rozpoznać, o co chodzi. I mimo zapewnienia Pete’a Napiera wcale nie było mu z ta wiedzą lekko. Bo gdyby było, już dawno by to rozgryzł.
Właściwe pytanie brzmiało: dlaczego?
Dlaczego Pete miałby wysłać Q taki list z datą z dnia swojej śmierci? Po co ten szyfr?
Nie widział w tym sensu. A jednak…
Pete z pewnością wiedział, że wydarzy się coś złego. I postanowił odezwać się do Q, najwyraźniej z powodu kruchej więzi, która wciąż ich łączyła.
List trafił do Q w idealnym momencie. Wciąż dochodził do siebie po szoku, który przeżył po wyrzuceniu z MI6. Nie walcz z tym, Q. Nie wygrasz. To brutalność końca zaskoczyła go najbardziej. Mogli równie dobrze wyprowadzić go na pole i strzelić mu w tył głowy.
W kolejnych miesiącach próbował zrobić bilans swojego życia. Umiejętności transferowalne – tak się to teraz chyba nazywało? Czy współcześni pracodawcy doceniali zdolność konstruowania broni z niemal wszystkiego? W MI6 pracował na wyjątkowo specjalistycznym stanowisku. Zwolnienie, a także mściwość M przekreśliły jego szanse na zatrudnienie w innych agencjach wywiadowczych, co oznaczało konieczność znalezienia zajęcia w cywilu, ale Q nie potrafił sobie wyobrazić, że miałby projektować suszarki do rąk na lotniskach do końca życia.
Potem, zaledwie dwa tygodnie wcześniej, list Pete’a wreszcie do niego dotarł. Wyglądało na to, że został wysłany kilka tygodni po jego śmierci. Najwyraźniej Pete zostawił instrukcje u prawnika lub u życzliwej duszy na poczcie. Dopiero z treści listu Q dowiedział się, że Pete nie żyje. Nie dało się bardziej wypaść z obiegu.
List rozpalił w nim coś w rodzaju poczucia misji. W chwili gdy tak bardzo potrzebował jakiegoś celu. Z listu wynikało, że Pete spodziewał się, iż Q wróci do Wickstone, by szukać odpowiedzi. Ale odpowiedzi na co? Czy te kilka zdań naprawdę mogło sugerować, że za śmiercią Pete’a kryje się coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek?
Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać.
I dlatego właśnie tu przyjechał.
Mówi się, że do domu nie da się wrócić.
Ten, kto to powiedział, nigdy nie dostał listu od zmarłego.
Źródło: Skarpa Warszawska



naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1976, kończy 49 lat
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1973, kończy 52 lat
ur. 1945, kończy 80 lat
ur. 1983, kończy 42 lat

Lekkie TOP 10
