Czy Deadpool zmieni kino na gorsze?
Jest kilka niepodważalnych zalet związanych z sukcesem nowego filmu Tima Millera, ale czy na pewno wszystko jawi się nam w różowych barwach? Czy nie powinniśmy się obawiać, że Deadpool wkrótce stanie się przykładem tego, jak filmów robić się nie powinno?
Jest kilka niepodważalnych zalet związanych z sukcesem nowego filmu Tima Millera, ale czy na pewno wszystko jawi się nam w różowych barwach? Czy nie powinniśmy się obawiać, że Deadpool wkrótce stanie się przykładem tego, jak filmów robić się nie powinno?
Zabawa z Deadpoolem na pewno szybko się nie skończy. Finał odysei pyskatego najemnika po kinach nie zwieńczy dyskusji na temat jego wyników w box office, analizy kampanii reklamowej oraz wpływu na kolejne filmy zarówno 20th Century Fox, jak i całej hollywoodzkiej śmietanki. Tym niemniej atakowani jesteśmy informacjami z dwóch różnych stron barykady. Dla jednych film Tima Millera jest przełomowym dziełem, definiującym na nowo komiksowe produkcje i umiejętnie igrającym z ograniczeniami wiekowymi, których jak ognia boją się amerykańscy producenci. Jednakże podnoszą się także głosy, które lekceważą rewolucyjną wartość Deadpool, uzasadniają sukces filmu znakomitym marketingiem oraz umiejętnie wykreowanymi oczekiwaniami. Cóż, obu stronom z pewnością można przyznać rację, istnieje jednak pewien element tego krajobrazu, który najczęściej jest pomijany w dyskusji o sukcesie filmu z Ryanem Reynoldsem: czy sukces Deadpoola może mieć negatywny wpływ na kinematografię?
To żadna nowość, świadkami podobnych sytuacji byliśmy już wielokrotnie, zanim jednak przejdę do wymieniania przykładów, chciałbym wprowadzić termin, który pomoże nam w tej dyskusji. Benchmark oznacza punkt odniesienia, lecz stosowany jest m.in. w ekonomii i działa na zasadzie ustalania elementów, które składają się na sukces danej marki, i porównania ze swoją działalnością. Dzięki temu można wprowadzać innowacje, wzorując się na najlepszych w branży. Podobnymi zasadami rządzi się kinematografia, a dzisiaj jest to nad wyraz widoczne.
Po sukcesie (finansowym, naturalnie) sagi Zmierzch jak grzyby po deszczu wyrosły kolejne produkcje czerpiące garściami ze schematu opracowanego przez pierwszy film oparty o powieść Stephanie Mayer - nastoletni romans przeplatany nadnaturalnymi wątkami, ukrytymi sektami i sekretnymi możliwościami głównego bohatera (zwykle głównej bohaterki). Twilight, będąc popłuczynami niejako po Harrym Potterze, i tak był powiewem świeżości w kinie dla nastolatków – szalonym, atrakcyjnym, bardzo popowym. Nie wiem zresztą, czy późniejsze kontynuacje ponosiły porażkę ze względu na miałkość materiału źródłowego, czy przez brak talentu osób zaangażowanych, tym niemniej ziarno zostało zasiane, czas zacząć zbierać plony. Kina zaatakowały Beautiful Creatures, The Host, The Mortal Instruments: City of Bones i inne tego typu produkcje, które na papierze (a były to wpierw powieści) przypominały zmagania się Belli z miłością do wampira/wampirów.
Kolejnym, znacznie bardziej rozbudowanym przykładem jest trylogia The Hunger Games, która ponownie wprowadziła na salony (list bestsellerów New York Timesa) gatunek zwany young adult. Niedługo po publikacji pierwszej książki Suzanne Collins studio Lionsgate zaangażowało się w projekt jej ekranizacji, zaś w księgarniach ukazywać zaczęły się kolejne tego typu powieści, opowiadające o dystopicznym świecie, w którym grupa nastolatków musi obnażyć opresyjny system i doprowadzić do jego upadku. Być może jest to kwestia czasu powstania, lecz wyraźnie widać różnice między Igrzyskami śmierci a ekranizacjami Divergent i The Maze Runner. Jest także kilka elementów wspólnych. W parę głównych bohaterów wciela się dwójka uzdolnionych aktorów (Lawrence-Hutcherson, Woodley-James), na drugim planie przewijają się doceniane talenty (szczególnie w tym pierwszym śmietanka aktorska potrafi zwalić z nóg), a wątek miłosny stara się spajać przystankowe miejsca między kolejnymi pojedynkami. Wszystko naturalnie w formie trylogii, która wywodzi się z samych powieści, ale jakże wygodna jest to forma, dzięki czemu można opchnąć kilkakrotnie ten sam produkt. A jednak Igrzyska... i Niezgodną dzielą lata świetlne zarówno pod względem scenariusza, jak i realizacji. Światy przyszłości bardziej podobają się widzom i osiągają całkiem niezłe wyniki sprzedaży biletów – postzmierzchowe dzieła zawsze były finansowymi porażkami, dlatego nie zdecydowano się na kontynuację żadnego z nich.
Przykłady posiłkowania się prostymi przepisami na sukces można mnożyć, wystarczy choćby spojrzeć na kontynuacje oryginalnych i dobrze ocenianych filmów, takich jak 300 i Sin City, które nie zyskały już takiej popularności i rozgłosu. Podobnie jest z serią The Hangover, która wskrzesiła gatunek buddy movie w wulgarnej, choć zabawnej formie. Każda kolejna próba powtórzenia tego sukcesu kończyła się porażką. Warner Bros. i Paramount próbują przenieść na swój grunt marvelowski sposób kreowania uniwersów, nad którym pieczę sprawuje osoba odpowiedzialna za spójność tego świata. Na efekty ich pracy będziemy musieli jednak poczekać.
Wspominam dość obszernie o tych przykładach, bowiem przed podobną sytuacją stajemy dziś, po spektakularnym sukcesie Deadpoola. Choć fanem dzieła Millera nie jestem, to dostrzegam nowość w kinematografii, ale jednak oszukaną i wypromowaną, bo o wiele lepszych superbohaterskich produkcji dla dorosłych mieliśmy od liku, choćby wspomnieć o Super Jamesa Gunna czy Watchmen Zacka Snydera. Filmy te jednak były zbyt niszowe, by mogły przełamać pewien hollywoodzki schemat i etos. Wraz z Deadpoolem w końcu otrzymaliśmy film skierowany do dużej widowni, będący częścią większego uniwersum i reklamowany w każdym możliwym medium.
Czy to oznacza, że każdy film ze świata X-Men będzie odrobinę brutalniejszy i nacechowany większa erotyką? Raczej nie. Cały czas musimy pamiętać, że tak wysokie zarobki dzieła Tima Millera to ogromny sukces, biorąc pod uwagę niewielki budżet produkcji (50 mln dolarów) oraz nieszczęsną literkę R, która jest ścianą dla nieletnich osób chcących wydać kieszonkowe na kolejne mordobicie. X-Men: Days of Future Past miała czterokrotnie większy budżet i znacznie bardziej rozbudowaną kampanię reklamową, więc wynik filmu o bezczelnym superbohaterze zapewniłby ewentualnie pieniądze na waciki dla żony producenta, choć w Stanach Deadpool radzi sobie znacznie lepiej niż wspomniany film. Gorzej jest z wynikami na świecie.
Obawiam się sytuacji, w której składniki, które złożyły się na sukces Deadpoola, staną się wyznacznikiem tego, jak powinno się robić takie filmy - a tak robić się, powiedzmy to sobie szczerze, nie powinno. Tim Miller osiągnął sukces dzięki ogromnej bazie fanów, która przyłożyła się do powstania filmu w sposób pośredni i bezpośredni. Autorzy stworzyli go z myślą o widzu, wychodząc naprzeciw jego oczekiwaniom. Deadpool jest afabularny, ugrany schematami i kliszami, które tutaj, na szczęście, działają, a podsycane są niewybrednym, choć świetnie wplecionym humorem. Wyobrażacie sobie takiego Wolverine’a? Albo Kapitana Amerykę, w którym gorsze słowa będą ranić uszy głównego bohatera, a głowy jego wrogów będą odpadać? Deadpool miał być przesadny, miał być pastiszem i to się udało, jednak nie wszystkie dzieła, szczególnie ze stajni Marvela, mają taki charakter, nie wymagają więc szczególnego podrasowania stylu czy języka. Może więcej krwi by się przydało, by nadać większego realizmu, ale przecież jak R-ka otwiera takie możliwości, to dlaczego nie pojechać po całości, prawda?
Spuszczenie z cenzorskiej smyczy może okazać się zdradzieckie dla twórców, którzy wciskać będą jak najwięcej atrakcyjnych dla „dorosłego widza” momentów, wiedząc, że korzystają właśnie z przepisu na sukces. Zamiast inteligentnego humoru, ciekawej fabuły i innowacyjnej formy (a przypomnę, że kategorię R może dostać film za trudną w odbiorze treść i formę) możemy otrzymać zbiorowisko gównianych (dosłownie) żartów, gołych piersi, pierdów i przekleństw. Niekoniecznie musi się to tyczyć filmów superbohaterskich, jednak nie zapominajmy, że już z szafy wyciągane są scenariusze filmów, które w teorii nigdy by się nie sprzedały. Deadpool powinien być punktem startowym dla nowych produkcji. Nie przykładem, a dowodem – na to, że kino popularne z wyższą granicą wiekową też może odnieść sukces.
Korzystanie z dobroci wyższej kategorii wiekowej musi więc przebiegać w sposób przemyślany, szanujący czas i inteligencję (dorosłego w końcu) widza. Na szczęście z powodzeniem takie produkcje realizuje się w telewizji w postaci Daredevila i Jessiki Jones, a wkrótce otrzymamy także Legion. W kinie czeka nas wspomniany już Wolverine, a ponadto nowy Deadpool, X-Force i Gambit, który sprawdziłby się w konwencji mroczniejszego heist movie. Emocjonujące wieści otrzymywaliśmy także od Warner Bros., które szykuje wierną komiksowemu pierwowzorowi wersję Batman: The Killing Joke Alana Moore’a. Można jedynie żałować, że Suicide Squad Davida Ayera (specjalisty od drastyczniejszych filmów) nie wpisał się w fenomen Deadpoola. Najbardziej podekscytowany jestem pomysłem realizacji komiksów Vertigo, które wreszcie mogłyby odnaleźć swoją publiczność.
Jest jednak jeden niepodważalny atut sukcesu dzieła Tima Millera: ogromna popularność Deadpoola może spowodować rozluźnienie struktur i poglądów cenzorskiej wyroczni, jaką jest MPAA. Nie takie rzeczy świat już widział – zarówno filmy, jak i komiksy we wcześniejszych latach były kontrolowane przez odpowiednie organy, by z czasem poprzez kontestację obalały nałożone ograniczenia. W latach 60. Kodeks Produkcyjny został zastąpiony przez znane nam dziś kategorie wiekowe, zaś Comic Code Authority rządziło w świecie komiksowym jeszcze przez kilka dekad, dopóki wydawnictwa nie zaczęły publikować dzieł skierowanych jedynie do dorosłych. Możliwe, że pokonywanie granic, które spotykają się z coraz cieplejszym przyjęciem (podobnie jak kiedyś robiło to Who's Afraid of Virginia Woolf? i Blowup) spowoduje, że wyraźne granice wiekowe staną się bardziej płynne. Dzięki temu młodsi również będą mogli obejrzeć filmy, które wcześniej (wg MPAA) były dla nich nieodpowiednie, a twórcy chętniej będą sięgać po poważniejsze tematy (niekoniecznie powiązane z brutalnością i nagością), które chcą pokazać swoim widzom. Czy idziemy w dobrym kierunku? Miejmy nadzieję. Na efekty musimy jednak poczekać kilka lat.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat