American Gods: sezon 1, odcinek 1 – recenzja
Światek telewizyjny wrze, bo właśnie pojawili się wyczekiwani przez fanów fantastyki Amerykańscy Bogowie. Serial powstał na bazie bestsellerowej powieści Neila Gaimana o tym samym tytule. Czy powtórzy sukces swojego pierwowzoru? Pierwszy odcinek nie udziela jeszcze na to odpowiedzi.
Światek telewizyjny wrze, bo właśnie pojawili się wyczekiwani przez fanów fantastyki Amerykańscy Bogowie. Serial powstał na bazie bestsellerowej powieści Neila Gaimana o tym samym tytule. Czy powtórzy sukces swojego pierwowzoru? Pierwszy odcinek nie udziela jeszcze na to odpowiedzi.
I to nie dlatego, że nie wystarczyło czasu na odpowiednią prezentację fabuły. Wręcz przeciwnie, ponad godzinny epizod swobodnie mógł ze szczegółami wprowadzić widzów w zarys przyszłych wydarzeń. Postanowiono jednak bawić się głównie kształtem i formą, właściwe wyjaśnienie wątków pozostawiono do interpretacji widzów. A raczej sięgnięto do ich wiedzy z książki, bo trzeba przyznać, że bez wcześniejszego zaplecza historycznego, ciężko jest swobodnie rozeznać się w oglądanych wydarzeniach.
Serial rozpoczyna się krótką scenką rodzajową. Jest krwawą opowiastką przybyciu żeglarzy na amerykańskie ziemie. Już pierwszych kilka scen doskonale obrazuje, z czym mamy do czynienia: czarnym humorem, przerysowanym do granic możliwości brutalnym obrazem i hektolitrami krwi rozbryzgującymi się we wszystkie strony. Jest też całkiem zgrabnym wyjaśnieniem, skąd też bogowie pojawili się w tak odległych krainach. A to, jak się okazuje jest początkiem nadchodzących wydarzeń całego serialu.
Akcja pierwszego odcinka rozgrywa się głównie wokół postaci Cienia Moon (Ricky Whittle) – więźnia, któremu skrócono odsiadywany za pobicie wyrok. Na pięć dni przed planowanym uwolnieniem Cień dowiaduje się, że jego żona zginęła tragicznie w wypadku samochodowym. Od tego momentu towarzyszymy mu w drodze na pogrzeb małżonki. W samolocie poznaje tajemniczego mężczyznę – Pana Wednesday’a, który oferuje mu szemraną pracę, dobre zarobki, a także wikt i opierunek. Owy mężczyzna nie kryje się ani ze swoją elokwencją, ani z wiedzą dotyczącą szczegółów z życia Cienia. I mimo początkowej zachowawczości Cień decyduje się przyjąć jego ofertę, dając się tym samym wciągnąć w sprawy, o których do tej pory mu się nie śniło.
I tyle właściwie dowiadujemy się z pierwszego odcinka. Poczucie zagubienia potęgują surrealistyczne sceny, których doświadcza nasz bohater. Stojące na granicy snu i abstrakcji sekwencje, sprawiają że ciężko jest zrozumieć z czym tak właściwie mamy do czynienia. Nic nie jest wyjaśnione jasno, dialogi pomiędzy bohaterami, są albo przesadzone z długością, albo zawoalowane półsłówkami i niedopowiedzeniami. Pojawiają się znikąd postacie, których powolna ekspozycja niby pozwala je w jakiś sposób zidentyfikować, choć z drugiej strony nic więcej o nich nie wiadomo. Pan Wednesday (Ian McShane) jawi się jako ironiczny mężczyzna w średnim wieku, który wie wszystko, wszystko widział i wszystko zna. Szalony Sweeney (Pablo Schreiber) poznany w barze, czyli irlandzki Leprechaun niczym nie przypomina mitologicznego skrzata. Jest jego totalnym przeciwieństwem: młody, wysoki, elegancko przystrzyżony, ze smykałką do monet. Poznaliśmy również intrygującą kobietę – Bilquis (Yetide Badaki), która ewidentnie czerpie życiodajną energię z praktyk seksualnych. Co trzeba przyznać wyszło bardziej komicznie, niż przerażająco.
I to jest właśnie największa bolączka Amerykańskich Bogów. Klimat serialu stoi na granicy kiczu i nie do końca można określić, czy jest on zamierzony, czy też nie. Pojawiające się elementy czarnego humoru rozładowują ciężką i mroczną atmosferę. Jedyne żywsze fragmenty otoczenia to krew, której barwa zdecydowanie wyróżnia się na tle stłumionych i przygaszonych kolorów. Za serial odpowiadają zarówno sam autor książki, jak i Bryan Fuller, który stał za sterami Hannibala czy Trup jak ja. Da się wyraźnie odczuć, że i tym razem Bryan Fuller jest wierny swojej wizji. Stawia on na przesadzoną brutalność, w której mięsiwo i flaki dominują na ekranie. Dominują też długie, powolne sceny, przepełnione detalami, na których kamera bywa skupiona przez ciągnące się sekundy. Z drugiej strony, kiedy ma miejsce akcja (głównie walki) to wydarzenia następują szybko i gwałtownie po sobie, przeplatając się jednocześnie z elementami slowmotion. Ta ewidentna zabawa obrazem ma skupiać uwagę widza na tym, co dzieje się tu i teraz, bez większego gdybania nad potencjalną przyszłością. I albo się to kupuje, albo odcinek jest praktycznie nie do przełknięcia.
Mieszane wrażenia wzbudza też główna postać. Cien Moon wydaje się być po prostu nijaki. Można próbować tłumaczyć sobie jego reakcje żałobą po śmierci żony, ale motywy stojące za jego działaniami nie są do końca jasne. Podobnie jest z ekspresją jego emocji. Jest ona znikoma i może równie dobrze oznaczać całkowite otępienie spowodowane utratą dotychczasowego życia, a być może jest wyrazem wściekłości na zdradę żony czy oberwanie po gębie od Szalonego Sweeney’a. Ricky Whittle znudził swoją kreacją już w pierwszym odcinku, a jego postać wychodzi po prostu blado i bez ikry. Jest niczym zbuntowany nastolatek, któremu wszystko jest obojętne.
Jak do tej pory serial ratuje się właśnie obrazem, choć trzeba przyznać, że nie przypadnie on do gustu wszystkim widzom. Jest nad wyraz wulgarny w swoim wydźwięku i jawi się bardziej jako frywolny pokaz ludzkiej kreatywności, niż faktyczna potrzeba serialu. W pewien sposób przypomina raczej Sin City Roberta Rodrigueza, jest równie mroczny, surowy i odrealniony. Z drugiej strony został zamówiony przez stację Starz znaną z chociażby takiej produkcji jak Spartakus. Te wszystkie czynniki razem wzięte sprawiają, że Amerykańscy Bogowie nie są łatwi do przebrnięcia, ale też nie uciekają z pamięci zaraz po seansie. Niezwykle stonowana prezentacja fabuły i głównego pomysłu przyświecającemu produkcji, może mieć zarówno swoich wrogów, jak i wielbicieli.
Ciężko jest jednoznacznie określić, czy dać serialowi kolejną szansę. Równie ciężko jest zrezygnować w obawie, że straciło się małe arcydzieło. Jako pilotażowy odcinek The Bone Orchard nie jest najlepszy. Sprawi przyjemność głównie fanom książki, którzy doskonale orientują się w jej treści i mogą swobodnie skupiać się na niuansach. Jako nowe doświadczenie telewizyjne – radzi sobie jak najbardziej, ponieważ ciężko teraz o podobną propozycję. Samo intro serialu przyciąga wzrok i pozwala bawić się w zgadywanki, o których bogach jest mowa, i kiedy (albo czy w ogóle) pojawią się w serialu. Amerykańscy Bogowie chcą wzbudzać kontrowersje swoim obrazoburczym obrazem. Na razie jednak bardziej intrygują, niż zdobywają bezwzględną sympatię.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat