American Gods: sezon 1, odcinek 2 – recenzja
Drugi odcinek American Gods wysoko stawia poprzeczkę. Jest tematyczny i skupia się wokół pojęcia rasy, wielokrotnie podejmując ten temat. Cień z kolei w końcu zaczyna zadawać pytania, na które odpowiedzi nie do końca mogą przypaść do gustu. Wprowadza się też kilka nowych postaci, które wyjaśniają kilka ważnych spraw.
Drugi odcinek American Gods wysoko stawia poprzeczkę. Jest tematyczny i skupia się wokół pojęcia rasy, wielokrotnie podejmując ten temat. Cień z kolei w końcu zaczyna zadawać pytania, na które odpowiedzi nie do końca mogą przypaść do gustu. Wprowadza się też kilka nowych postaci, które wyjaśniają kilka ważnych spraw.
Odcinek The Secret Of Spoons jest nieco łagodniejszą kontynuacją z poprzedniego tygodnia. Schemat jest podobny. Początkowe sceny przenoszą nas w przeszłość, gdzie tym razem jesteśmy świadkami podróży czarnoskórych niewolników do Ameryki. W trakcie modlitwy jednego z pasażerów, pojawia się Anansi (Orlando Jones) – człowiek pająk, do którego modły wznosił jeden z mężczyzn. Jak się okazuje, nie odebrało to jednak powagi. Za jego sprawą dostajemy bolesny, głównie dla amerykańskiej historii i kultury, ale jakże prawdziwy monolog na temat przyszłej sytuacji czarnoskórych na ziemiach Nowego Lądu. Te pierwsze minuty są mocnym i zdecydowanym wejściem w klimat całego odcinka, choć tym razem obyło się bez zbytniego rozlewu krwi na ekranie. Swoistego rodzaju autokrytyka jest bolesnym pstryczkiem w nos dla stereotypów. Jest też przewrotnym zabiegiem, ponieważ Cień, z którego perspektywy wszystko oglądamy, posiada ciemną karnację, a jego wpływ na wydarzenia powinien być istotny dla losów serialowego uniwersum.
Można też powoli zacząć używać imion bogów, bo to właśnie drugi odcinek dostarcza nieco więcej informacji, na czym właściwie opierać się będzie fabuła. Co prawda nic nie jest powiedziane jeszcze wprost, ale ten rodzaj czytania między wierszami i sugestii nadaje niepowtarzalnego klimatu serialowi. Główny Bohater zaczyna okazywać zainteresowanie wydarzeniami, których doświadcza i stawia Pana Wednesday’a w ogniu pytań. Dowiaduje się z nich jednego: ma być jego towarzyszem w trakcie podróży i pomóc mu zebrać kilka ważnych osobistości Ameryki, by spotkać się z nimi w jednym, kluczowym miejscu. Cień decyduje się wyruszyć ze swoim pracodawcą w drogę, ponieważ w wyniku coraz to dziwniejszych zdarzeń, zatarła się dla niego granica pomiędzy tym, co realne, a tym, co w jakimś stopniu magiczne.
Stało się to za sprawą nie tylko pobicia przez popleczników Techno Chłopca, ale przez pojawienie się Lucy Ricardo (Gillian Anderson), która rozmawiała z Cieniem prosto z ekranu telewizora w supermarkecie. Jest to postać z sitcomu telewizyjnego Love Lucy, który był emitowany u początków telewizji. Ten krótki dialog okazuje się dostarczać Cieniowi o wiele więcej informacji niż dotychczasowe rozmowy z Panem Wednesdayem. Lucy, a raczej bóg mediów, który objawił się za jej pomocą, próbuje zwerbować Cienia na swoją stronę, by ich wspierał w nadchodzącym starciu pomiędzy bogami. To właśnie w tym miejscu dostajemy pierwszą wskazówkę, że istnieją dwa rodzaje bogów: starzy, których wyznawców praktycznie nie ma, a ich praktyki religijne odeszły w niepamięć oraz nowi, którzy za sprawą technologii trzymają na uwięzi świadomość ludzi. Lucy, która reprezentuje boga mediów, jednym komentarzem, potrafiła wyjść poza serialowe ramy i uderzyć bezpośrednio w widzów w ich realnym świecie. Oglądając serial, oddajemy się prziecież praktyce “wielbienia” boga telewizji. Trzeba przyznać, że jest to udany dodatek, którego nie da się doświadczyć, czytając książkę.
Drugi odcinek pozwolił swojemu głównemu bohaterowi okazać trochę prawdziwych emocji, co wyszło zdecydowanie na korzyść tej postaci. Początkowy gniew na Pana Wednesdaya, czy późniejsze łzy, kiedy to rozliczał się ze swoim małżeństwem, przemieniły drewnianego Cienia w postać z krwi i kości. I to było brakującym elementem z pilota. American Gods ogląda się zdecydowanie lepiej, kiedy Cień reaguje, choćby niedowierzaniem czy podejrzliwością na to, co się dzieje. W ostatnich minutach odcinka Cień przestaje być marionetką, a staje się powoli godnym współpracownikiem Pana Wednesdaya.
A jest nad czym się głowić, bo w Chicago odwiedzają Czernoboga i trzy mieszkające z nim siostry, którymi są: Zoria Wieczernaja, Zoria Połunocznaja i Zoria Utriennaja. To wokół tej rodziny skupia się druga część odcinka, spuszczając nieco z tonu. Dominują tutaj przemyślane dialogi, a akcja posuwa się w ślimaczym tempie, rozkoszując się występem Petera Stormare'a jako Czernoboga. Razem z Cieniem poznajemy jego historię, odkrywając, że i on zalicza się do starych bogów, ponieważ jego morderczy młot, został wyparty przez nowoczesny pistolet do uboju bydła. Jest to niejako odzwierciedleniem słów Lucy, które słyszeliśmy dosłownie chwilę wcześniej.
Serial utrzymuje to, co założył sobie od samego początku. Dominuje ciężki i mroczny klimat, skupienie uwagi na detalach, wolna ekspozycja postaci zamiast pobieżnego rzucania ich to tu, to tam. Najmniej wiemy o bogini Bilquis, której ponowny występ był nieco mniej kiczowaty niż poprzednio. Jej postać wydaje się być nie do końca zadowolona z tego, w jaki sposób jest wielbiona. Choć z drugiej strony jej wyznawcy wyglądają na o wiele bardziej uradowanych i zadowolonych z sytuacji. Zdecydowanie więcej dowiadujemy się na temat Pana Wednesdaya, a raczej Odyna, bo to właśnie on kryje się za jego imieniem. Czernobog, używając imienia Wotan, jasno określił, z kim mamy do czynienia. Całość jego zachowań zaczyna się sensowniej układać, a my powoli rozumiemy jego atrybuty. Odyn zyskuje również niezaprzeczalną sympatię za swoje poczucie humoru. Lekkość, z jaką się wypowiada, i prostota jego słów przerywają i rozładowują pełne napięcia sceny, dokładając jednocześnie ognia do wewnętrznych konfliktów Cienia.
Początkowe wahanie, które pozostało po pierwszym odcinku, znika bezpowrotnie. Serial przebija się swoją oryginalnością i bez większych problemów utrzymuje uwagę widzów. Odcinki są długie, ale nie sposób tego odczuć, bo charyzma postaci otaczających Cienia nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Podobnie jak subtelne alegorie czy oczywiste przenośnie, wyraźnie ujmujące bolączki współczesnego świata. Na pozytywny odbiór odcinka wpłynęło również ograniczenie psychodelicznych momentów do minimum, podobnie jak z szarżowaniem hektolitrami krwi. Sceny były bardziej wyważone, subtelniejsze, skupione raczej na części dialogowej, niż na prostackim, acz efektownym mordobiciu. The Secret Of Spoons ogląda się niczym dobry kawałek kina neo-noir. Co prawda bez podstawowej znajomości mitologii serial może wydawać się chaotyczny, ale po przyswojeniu kilku informacji na temat bogów nordyckich czy słowiańskich nabiera zdecydowanie innego wymiaru.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Paulina WiśniewskaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat