Chłopiec na krańcach świata - recenzja filmu [ANIMAFEST 2025]
Chłopiec na krańcach świata to urocza i ciepła bajka z morałem od polskich twórców, którą miałam okazję obejrzeć przedpremierowo na festiwalu filmowym Animafest. Ja i wszystkie dzieciaki na sali bawiliśmy się świetnie.
Fot. Materiały prasowe
Chłopiec na krańcach świata to film, który był pokazywany na tegorocznym festiwalu filmowym Animafest. Po seansie odbyło się także spotkanie z jednym z twórców, Grzegorzem Wacławkiem, który dla osoby mającej najciekawsze pytanie miał przygotowany naszyjnik z wielorybem, który na ekranie nosił główny bohater. Niestety, szara dziennikarka jak ja nie miała żadnych szans z kreatywnością dzieci obecnych na sali! To spotkanie dało mi jednak trochę lepszy wgląd w to, jak wyglądało przygotowanie produkcji od kuchni, do czego wrócę jeszcze na samym końcu. A teraz wróćmy do początku. Nie, nie do Adama i Ewy, tylko do braci – Omula i Mikro.
Animacja opowiada o dwóch braciach, którzy nie mogliby się bardziej od siebie różnić. Omul zachowuje się trochę jak księżniczka Disneya, empatyczna i rozmawiająca ze zwierzętami, a Mikro zgrywa twardziela. Jeden jest strachliwy, a drugi praktycznie niczego się nie boi. Czy – jak to pięknie ujął sam film – jeden z nich boi się świata zewnętrznego, a drugi wewnętrznego. Rodzeństwo będzie musiało jednak zakopać topór wojenny i udać się razem na misję, by uratować swoją młodszą siostrę, której dusza została skradziona przez legendarną morską istotę o imieniu Sadumea. W trakcie tej przygody będą musieli nauczyć się współpracować i przede wszystkim stawić czoła własnym lękom.
Chłopiec na krańcach świata ma nam do przekazania kilka ważnych lekcji. Jedna z nich dotyczy oczywiście empatii. Omul na co dzień stara się zrozumieć zwierzęta. W trakcie misji uratowania siostry próbuje z kolei rozgryźć Mikro. Do tej pory bowiem było dla niego zagadką, dlaczego brat pała do niego taką niechęcią. Wreszcie, całe rodzeństwo odkrywa motywy głównej antagonistki, którą nie do końca można nazwać złoczyńcą. Bowiem trochę jak u studia Ghibli, nie ma tutaj żelaznego rozróżnienia na złych i dobrych bohaterów. To bardzo cenny morał, szczególnie dla najmłodszych widzów. Wydaje mi się bowiem, że w erze mediów społecznościowych i internetu wszyscy oddalamy się od siebie, łącznie z dziećmi, które więcej czasu spędzają samotnie, przed ekranami smartfonów czy komputerów. Stąd też wolniej uczą się empatii, bez której nie istnieje przecież życie w społeczeństwie. Za to bajki takie jak Chłopiec na krańcach świata świetnie mogą rozbudzić w nich cenną wrażliwość.
Równie ważny jest jednak przekaz, by nie dusić w sobie emocji. To naukowy fakt, że potrzebujemy się czasem wypłakać. Ten mechanizm istnieje, byśmy mogli się w zdrowy sposób regulować. To jednak lekcja, o której zapominają nawet czasem dorośli. Osobiście, od zawsze byłam beksą. Znam bardzo dobrze palące uczucie w gardle, gdy próbuje się powstrzymać łzy. I wydaje mi się, że jako mała dziewczynka byłabym naprawdę szczęśliwa, oglądając bajkę z takim morałem. Ba, nawet jako dorosła kobieta nie mogłam powstrzymać wzruszenia! Warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, w jaki sposób twórcy, Grzegorz Wacławek i Marta Szymańska, zobrazowali ten problem dla swojej publiczności. Stworzyli postać, która tak bardzo wstrzymywała łzy, że zamieniła się w potwora przypominającego ośmiornicę, z przezroczystym ciałem wypełnionym wodą. Dzięki temu przedstawili to zagadnienie w plastyczny sposób, przemawiający do wyobraźni widzów. Moim zdaniem zwykła rozmowa na ten temat byłaby o wiele mniej efektowna. Film w ten sposób pokazał, co może się z nami stać, gdy tłumimy emocje.
W animacji jest więcej ciekawych elementów fantastycznych. Mamy na przykład naszyjnik, dzięki któremu główny bohater rozumie mowę zwierząt. Tajemniczą staruszkę, która mieszka sama na klifie i można by posądzić ją o czary. Potwora z mokradeł, który jest cenną lekcją na temat tego, że choć empatia jest potrzebna, to musi iść w parze z ostrożnością. Przez chwilę także, gdy kamera zanurkowała pod wodę, poczułam się tak, jakbym trafiła do królestwa rodem z Małej Syrenki. Właściwie jeśli miałabym narzekać, to chciałabym jeszcze więcej takich baśniowych wątków. Były bowiem nieco bardziej przerywnikami niż motywem przewodnim filmu. A naprawdę widać, że twórcy mają fantazję. Jeśli więc zdecydują się na kolejny film – na razie planują tylko trzy książki, związane właśnie z Chłopcem na krańcach świata – mam nadzieję, że po prostu pójdą na całość w tym aspekcie.
Chłopiec na krańcach świata to według mnie film skierowany głównie do dzieci. I nie zrozumcie mnie źle, nie piszę tego jako obelgę. Wiem, że niektórzy mogą tak interpretować te słowa, ale w rzeczywistości najmłodsi widzowie to bardzo wymagająca i specyficzna publika. Trzeba utrzymać ich uwagę przez cały seans, co wcale nie jest łatwe. Powiedzieć coś mądrego, ale nie nudzić przy tym. Dostarczyć dreszczyku emocji, ale najlepiej tak, by nie straumatyzować ich na resztę życia. Słowem, nie jest łatwo. Wydaje mi się jednak, że film Grzegorza Wacławka i Marty Szymańskiej idealnie spełni oczekiwania tej grupy. Widziałam to chociażby po reakcjach dzieci na sali, które żywo przeżywały wydarzenia na ekranie. To, co mi się jednak szczególnie podoba, to fakt, że choć momentami film ma trochę dziecinny humor, to nigdy nie wydawał mi się infantylny, a to spora różnica. To oczywiste, że wraz z wiekiem zaczynają nas bawić trochę inne rzeczy. Dlatego dziecko i dorosła osoba będą prawdopodobnie śmiać się na innych scenach ze Shreka (ja tam się śmieję na wszystkich!). Niektórzy twórcy jednak postanawiają w związku z tym traktować swoich małych widzów z góry. Chłopiec na krańcach świata tego nie robi. Tak, film mówi językiem najmłodszych, ale jednocześnie ufa, że dziecko zrozumie to, co dzieje się na ekranie. No i muszę dać ogromnego plusa za stworzenie zwierzęcego kompana, gadającego ludzkim głosem, który nie jest wkurzający, tylko autentycznie uroczy – przysięgam, że to moja zmora w bajkach.
Oczywiście, było parę niedociągnięć. Animacja nie zawsze jest równa – były momenty, gdzie wyglądała naprawdę przepięknie, jednak też takie, w których ograniczono do minimum cieniowanie i szczegóły. Domyślam się, że było to nie do uniknięcia, by projekt w ogóle został ukończony. W trakcie rozmowy po seansie na Animafeście, Grzegorz Wacławek sam przyznał, że musieli pójść na kompromisy, bo projekt był ambitny, a nie mieli nieograniczonych funduszy i czasu. A i tak już 300 planowanych teł zmieniło się w... 850. Czasem jednak ten kontrast w jakości rzucał się w oczy. Wydaje mi się także, że tempo akcji mogło być bardziej płynne. Miałam też wrażenie, że niektóre sceny można by skrócić albo bardziej skondensować. Możliwe, że w pewnym momencie twórców przytłoczyła trochę liczba wątków, bo z jednej strony mieliśmy misję ratowania siostry, z drugiej przemianę Omula w rozmawiającego ze zwierzętami uzdrowiciela, z trzeciej pełną napięcia relację dwóch braci. To są jednak drobne niedociągnięcia jak kamyki na drodze – wóz może czasem Cię podrzucać w górę, ale widoki wciąż się niesamowite, a podróż udana.
Chłopiec na krańcach świata to film polskich twórców Grzegorza Wacławka i Marty Szymańskiej. Produkcja jednak odbywała się na całym świecie, między innymi w Turcji, Hiszpanii i Argentynie. Ostatecznie w napisach końcowych pojawiło się około 450 osób. Praca nad animacją zajęła za to osiem lat. Gdyby to było dziecko, to chodziłoby już do szkoły. Dla porównania, stworzenie Koraliny ze studia Laika zajęło cztery lata, a była wykonana czasochłonną techniką poklatkową. Jednak nie jestem zaskoczona. Wykonanie filmu animowanego to kawał roboty i droga inwestycja. Szczególnie, jeśli nie stoi za tobą żadne duże studio. Warto pamiętać, że wspomniana Laika jest w dużej mierze nierentowna – na czele firmy stoi Travis Knight, syn Phila Knighta, współzałożyciela Nike. Właśnie stąd bierze się spora część ich funduszy i pewna swoboda twórcza.
Warto więc zauważyć, że Chłopiec na krańcach świata to tytuł, który powstał w dużej mierze dzięki determinacji twórców. I moim zdaniem ich pasję widać na ekranie. Było kilka pięknych i dopracowanych scen, które dałabym sobie rękę uciąć, że pojawiły się już na pierwszych grafikach koncepcyjnych. Na przykład domek na klifie czy podwodny atak Sadumey. Sam styl animacji, mimo tych kilku niedociągnięć, także przypadł mi do gustu. Mam słabość do cieniowania postaci w ten sposób, że mają różowy kolor na policzkach, uszach i nosie. Strasznie spodobało mi się też to, jak narysowano starsze bohaterki. Miały klasę i charakter. Uwielbiam, gdy w bajkach w interesujący sposób pokazuje się właśnie tych najbardziej doświadczonych członków społeczeństwa. Wizualnie zachwycała też roślinność i samo umiejscowienie akcji nad morzem.
Choć nie mam dzieci, to gdybym miała, chciałabym im pokazać ten tytuł. To magiczna, plastyczna i piękna przygoda z morałem. Trochę wahałam się między wystawieniem filmowi oceny siedem a osiem, ale ostatecznie moja wewnętrzna beksa wygrała. Daję filmowi osiem na dziesięć, ponieważ zdołał przebić się do mojego serca i sama tematyka bardzo do mnie przemawia. I nawet nie możecie mówić, że mnie przekupiono, bo przegrałam walkę o naszyjnik z małym chłopcem! Ale na poważnie – naprawdę mi się podobało.
Poznaj recenzenta
Paulina Guz
naEKRANIE Poleca
ReklamaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1983, kończy 42 lat
ur. 1972, kończy 53 lat
ur. 1967, kończy 58 lat
ur. 1991, kończy 34 lat
ur. 1982, kończy 43 lat
Lekkie TOP 10