Czerwony żółw – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 23 czerwca 2017Samotny rozbitek na bezludnej wyspie. Ile to już razy kino prezentowało nam ten schemat, wzorując się głównie na postaci Robinsona Crusoe. Okazuje się, że można to pokazać w zupełnie inny sposób, czego doskonałym przykładem jest najnowsza produkcja współtworzona przez studio Ghibli – Czerwony żółw.
Samotny rozbitek na bezludnej wyspie. Ile to już razy kino prezentowało nam ten schemat, wzorując się głównie na postaci Robinsona Crusoe. Okazuje się, że można to pokazać w zupełnie inny sposób, czego doskonałym przykładem jest najnowsza produkcja współtworzona przez studio Ghibli – Czerwony żółw.
Film zaczyna się od walki człowieka z żywiołem, walki, która z miejsca wydaje się przegrana. Rozbitkowi udaje się jednak wyjść z opresji cało i dobić do najbliższego brzegu. A w zasadzie morze go nań wyrzuca. Miejsce, w którym pojawił się masz bohater, to niewielka wyspa pośrodku oceanu, bez jakichkolwiek śladów cywilizacji. I wydawałoby się, że rozwiązanie fabularne mamy już podane na tacy, zwłaszcza że pierwsze minuty filmu nie negują naszych przyzwyczajeń. Bohater po pogodzeniu się ze swoim losem podwija rękawy i postanawia na własna rękę powrócić do cywilizacji. I tak przez pierwsze dwadzieścia minut filmu oglądamy jego próby wydostania się z wyspy. Coś jednak nie pozwala mu na ucieczkę. Za każdym razem, kiedy wypłynie pieczołowicie zbudowaną tratwą na morze, coś mu ją niszczy i pozwala za daleko odpłynąć. W pewnym momencie dowiadujemy kto za tym stoi. Jest to tytułowy czerwony żółw, który nie wiadomo dlaczego nie pozwala bohaterowi opuścić wyspy. Sytuacja ta doprowadza do przemocy. Zmęczony, pozbawiony nadziei i podirytowany mężczyzna, atakuje wielkiego gada, kiedy ten tylko pojawia się na brzegu. I od tego momentu film całkowicie zmienia swój wydźwięk. Nagle, niespodziewanie pojawiają się elementy baśniowe, które wpływają całkowicie na życie naszego bohatera jak także na nas samych. Film obiera inny kurs i w swoim nieśpiesznym tempie prowadzi nas do samego końca.
Baśniowa konstrukcja Czerwony żółw połączona z pieczołowitą i niezwykle piękną animacją daje znakomity efekt. Widz przyzwyczajony do klasycznego schematu „rozbitek-bezludna wyspa” zostaje nagle zaskoczony i postawiony w zupełnie innej sytuacji. Okazuje się, że film stawia zupełnie inne pytania, niż początkowo się wydawało. Już celem nie jest powrót do cywilizacji, do materialnego dobra. Celem staje się samo życie. Pozbawione zdobyczy nowoczesności, zgiełku i szału. Życie, którego największym szczęściem jest możliwość dzielenia go z najbliższą osobą. Życie w zgodzie z naturą i pełną z nią koegzystencją.
Michael Dukot de Wit pokazuje nam, że tak naprawdę do szczęścia nie potrzeba dużo i że sami o tym zapominamy w zgiełku codziennych czynności. Ale czy to jest jedyne odczytanie jego dzieła? Nie, zdecydowanie nie. Siłą Czerwonego złowią jest jego poetyckość, jego baśniowość, która powoduje, że każdy ten film odbierze inaczej. Zupełnie inaczej spojrzy na niego hipis, a zupełnie inaczej hipster. Dodatkowym atutem jest to, że przy każdym kolejnym seansie sami dostrzeżemy w nim elementy które wcześniej nam umknęły, a to dlatego, że już twist fabularny nie będzie dla nas zaskoczeniem i dzięki temu będzie można bardziej skupić się na samej historii.
Czerwony żółw to fascynująca przygoda. To spotkanie z czymś bliskim, a zarazem bardzo odległym. To poetyckie kino pełne symboli i niedopowiedzeń. To także metafora ludzkiego życia. W pierwszej kolejności jest to przede wszystkim znakomity film, który na długo pozostaje z widzem i zmusza go do kolejnego z nim kontaktu. Połączenie japońskiego i europejskiego ducha dało kinu kolejną wybitną animację.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Sylwester SadowskiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1957, kończy 67 lat
ur. 1952, kończy 72 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1987, kończy 37 lat
ur. 1974, kończy 50 lat