Deklaracja niepodległości
Revolution to serial z dobrym konceptem i potencjałem, który przez całe dwa sezony twórcy marnowali, idąc w stronę absurdu, głupoty i niedorzeczności. W finale nic się nie zmienia.
Revolution to serial z dobrym konceptem i potencjałem, który przez całe dwa sezony twórcy marnowali, idąc w stronę absurdu, głupoty i niedorzeczności. W finale nic się nie zmienia.
Po tym, jak w 21. odcinku zaoferowano widzom niepotrzebne uprowadzenie pociągu, twórcy idą za ciosem i fabułę finału opierają na porwaniu prezydenta Stanów Zjednoczonych. Chociaż pomysł na wyciągnięcie przyznania się do winy pewnego siebie Patrioty jest zabiegiem nawet znośnym i unikającym niepotrzebnego absurdu (pomijam fakt, że łotr jak w kreskówkach z dumą przyznaje się do wszystkiego), to sama podróż z więźniem już pozostawia wiele do życzenia. Strzelanina z armią Patriotów w pewnym momencie sprawia wrażenie jednostronnej. Po co uciekać, skoro kule się bohaterów nie imają, a wrogowie padają jak muchy?
Aby finał wycisnął rzewne łzy wielbicieli, dodano kolejny już konflikt Monroe z synem. Tylko o ile te wcześniejsze wydawały się naciągane, niepotrzebne i wciskane na siłę, to argumenty stojące za tym są jak najbardziej adekwatne. Wpływa na to problem relacji Milesa i Monroe, który był odczuwalny od początku tego sezonu, ale z każdym odcinkiem popadano tutaj w coraz większą skrajność. Jak w pierwszej serii przypominało to jeszcze braterstwo i dziwaczną przyjaźń, tak teraz trudno nawet powiedzieć, czym jest ta relacja. W pewnym momencie przekroczoną granicę wiarygodności, która - o dziwo - kiedyś była w tym aspekcie odczuwalna, i skierowano się w coraz bardziej specyficzną stronę. Smutne jest to, że tak zniszczono postać Monroe, który dawniej był charyzmatyczny i ciekawy, a teraz jest pomagierem Milesa i robi wszystko, co ten mu powie. Momentami odnosiłem wrażenie, że twórcy dążą tutaj do pokazania romansu pomiędzy panami, bo dawno to przekroczyło jakiekolwiek granice rozsądku.
[video-browser playlist="635134" suggest=""]
Najgorszej jednak jest w wątku Aarona, Rachel i nanorobocików z manią wielkości. Początkowe wspólne sceny są tak kiczowate, że aż potrafią rozbawić do łez - szczególnie gdy Rachel wypowiada nadzwyczajnie ważne zdanie o tym, że jej przeciwniczka osłabła. Dalej jest jedynie gorzej, czego dowodem jest forma sprowadzenia prawdziwej partnerki Aarona z powrotem do jej ciała. Kiedy w pewnej chwili stwierdziłem, że Eric Kripke i jego ekipa z Revolution nie mogli wykorzystać większego banału i sztampy, oni mimo wszystko potrafili mnie zaskoczyć. Końcowy cliffhanger (najwyraźniej nikt nie sądził, że serial zostanie anulowany) pokazuje bardzo niedobry kierunek rozwoju. Nanorobociki opanowujące świat w tak zaprezentowanej formule to temat na komedię, a nie emocjonujące science fiction.
Revolution to popis głupoty, absurdu i niezwykłych niedorzeczności, jakich próżno szukać w innych serialach z ostatnich lat. Końcówka drugiego sezonu pozostawia jedynie z niesmakiem, świadomością zmarnowanego potencjału i... satysfakcją, że serial został skasowany, bo trzecia seria zapowiadała się jeszcze gorzej. Tęsknić można tylko za odkrywaniem kolejnych dziwacznych pomysłów twórców, które chwilami zapewniało sporą frajdę.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat