Flash: sezon 3, odcinek 2 – recenzja
Drugi odcinek trzeciego sezonu serialu Flash jest najlepszym dowodem na to, że cała produkcja niepostrzeżenie zmierza w stronę przeciętności. Ta odsłona serii właściwie jeszcze dobrze się nie rozpoczęła, a już dokonano w niej makabrycznej zbrodni na wydarzeniu Flashpoint.
Drugi odcinek trzeciego sezonu serialu Flash jest najlepszym dowodem na to, że cała produkcja niepostrzeżenie zmierza w stronę przeciętności. Ta odsłona serii właściwie jeszcze dobrze się nie rozpoczęła, a już dokonano w niej makabrycznej zbrodni na wydarzeniu Flashpoint.
Twórcy serialu The Flash to prawdziwi magicy współczesnej telewizji. Udało im się komiksowe wydarzenie Flashpoint skondensować do tego stopnia, że zdołali je przedstawić w jednym odcinku; w drugim ostał się już tylko tytułowy Paradox. Nie ma więc przypadku w tym, że akcja rozpoczyna się od mocnego uderzenia. Gdzie Barry może się wyspowiadać z popełnionych grzeszków? Wiadomo, u Felicity. W tym miejscu startuje prawdziwy festiwal tłumaczenia widzom, co de facto Allen zmajstrował. Pojawia się łamana przez Jaya Garricka filiżanka, jest też tablica, na której Barry rysuje – w odróżnieniu od Wellsa – trzy kreski i stawia dwie kropki. Uzbrojeni w taką wiedzę możemy już mierzyć się z zupełnie nową linią czasową, w której nastąpiły potężne zmiany. Problem polega na tym, że większość obserwowanych na ekranie różnic jest serwowana publice nieco na siłę. Jakby fakt, że Joe i Iris nie jedzą przy jednym stole przygotowanych z przepisu babci klusek, miał nam pokazać tragizm położenia Barry’ego. Nie z nami jednak te numery: wśród twórców trzeciego sezonu musi być jakiś Pinokio, którego wydłużony nos stanie się dowodem na próbę manipulowania widzem. Z pustego nawet Salomon przecież nie naleje.
Tytułowy bohater serialu po raz kolejny zamienia się nam więc na ekranie w płaczka-cierpiętnika, a jego mimika do złudzenia zaczyna przypominać tę, którą Nicolas Cage prezentuje właściwie w każdym swoim filmie. Nie do końca wiadomo jednak, czy rzeczywistym powodem takiego stanu rzeczy są jego przeżycia wewnętrzne, czy może postawa Cisco „Nie uratowałeś mojego brata!” Ramona. Jedna z najpozytywniejszych postaci serii stała się bowiem w ostatnim odcinku prawdziwym wrzodem na czterech literach fabuły. Jego lament nad swoim losem momentami bywał nie do zniesienia. To kolejny popis magii twórców serialu – wykreowanie bohatera irytującego nawet bardziej niż bliska nam wszystkim i doskonale znana Felicity. Podobnych sztuczek jest więcej: zwróćcie uwagę, że Wally West najwyraźniej dostał tylko jeden odcinek na rozwinięcie skrzydeł, a w drugim sytuacja wróciła już do normy. Stoi sobie więc gdzieś chłopak z tyłu, starsi przecież rozmawiają, więc nie będzie im specjalnie przerywał. Joe i Iris stali się z kolei prawdziwą metaforą wydarzenia Flashpoint. Nie odzywają się do siebie, więc stąd już tylko rzut beretem do greckiej tragedii, przyprawionej jeszcze szczyptą majstrowania przy liniach czasowych.
Nawet jeśli scenarzyści dwoją się i troją, by wmówić widzom, że oto na ekranie dzieje się coś wielkiego, pasjonującego, to nie ma w tym za grosz wiarygodności. Wszystko, co zmienione - może z wyjątkiem lodowatego usposobienia Caitlin - pod koniec odcinka powraca bowiem do punktu wyjścia. Flashpoint dawał twórcom prawdziwe pole do popisu, otwierał nowe możliwości, tymczasem odpowiedzialni za produkcję zachowali się tak, jakby ktoś podrzucił im kukułcze jajo, którego jak najszybciej chcieliby się pozbyć. Światełkiem w tunelu pozostaje mimo wszystko wprowadzenie postaci Juliana Alberta. Na razie jest za wcześnie, by stwierdzić, czy nowy współpracownik Barry’ego okaże się postacią interesującą, ale jego relacja z Allenem została zarysowana całkiem sprawnie. To jednak nadal stanowczo za mało w kontekście całej historii, którą zwykliśmy w końcu odbierać przez pryzmat działalności złoczyńców.
Nie da się ukryć, że dotychczasowe popisy antagonistów mają pełnić funkcję wyłącznie wątpliwej jakości ozdobnika do pozorowanej traumy Barry’ego. Co więcej, twórcy gubią się w tej kwestii w oparach banału. Gdy pojawia się Doktor Alchemy, nastrój ma budować podniosła muzyka, w której słyszymy śpiew chóru. Problem z tą postacią jest jednak taki, że gdy dochodzi do starcia Flash vs. Rival, będący przecież nieopodal Alchemy wypuszcza dwie wiązki promieni, po czym… No właśnie – sprawdza telefon? Je batonika? Dokarmia ptaki? Nie wiadomo. Nawet pojedynek sprinterów zostaje w przeważającej większości sprowadzony do wygenerowania dwóch światełek, które bardzo szybko poruszają się po makiecie Central City. Nazwijmy też rzeczy po imieniu: Rival wygląda tak źle, jak to tylko możliwe, a jego strój przywodzi na myśl najgorszy gumowy kostium, jaki można nabyć w trzeciorzędnym sex-shopie. Na szczęście jest Alchemy, który chce ten świat „przygotować”. Warto mu jednak przypomnieć, że kozaków z takimi samymi zamiarami już w tym serialu widzieliśmy.
Drugi odcinek to więc kolejna lekcja z zarzynania materiału źródłowego, jakim jest komiks Flashpoint. W tej perspektywie twórcom poszło znakomicie – sezon właściwie jeszcze dobrze się nie zaczął, a skutki decyzji Barry’ego z finału poprzedniej serii są już w większości cofnięte. Martwi jednak to, że w długofalowej perspektywie nie widać na horyzoncie nic, co mogłoby nadać całej historii rozmach. Niestety, serial momentami nurza się w brodziku przeciętności, a wielu z nas prędzej czy później się od niego odwróci. Od dłuższego już czasu trąci on bowiem trywialnymi zabiegami w prowadzeniu narracji i w dodatku nieustannie powiela te same schematy. Wydaje się, że nie o taki punkt krytyczny w tej produkcji nam wszystkim chodziło.
Źródło: Zdjęcie główne: Dean Buscher/The CW
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat