Legends of Tomorrow: sezon 1, odcinek 6 – recenzja
Choć najnowszy odcinek Legends of Tomorrow nie ustrzegł się znanych już wszystkim mankamentów, to jednak dostarczył nam solidnej porcji rozrywki. Cóż – powrót do przyszłości od zawsze na ekranie działał i działa także w tym przypadku.
Choć najnowszy odcinek Legends of Tomorrow nie ustrzegł się znanych już wszystkim mankamentów, to jednak dostarczył nam solidnej porcji rozrywki. Cóż – powrót do przyszłości od zawsze na ekranie działał i działa także w tym przypadku.
W Legends of Tomorrow teoretycznie wszystko po staremu. Biegają, skaczą, tłuką przeciwników, ktoś się podkochuje w kimś, inni rozwiązują absurdalne zagadki naukowe, a Wentworth Miller dalej raczy nas swoim przeciągniętym do granic sposobem wysławiania. Serial jakościowo pogrążał się w tendencji spadkowej i wszelkie znaki na niebie i na ziemi nie zapowiadały poprawy tego stanu. Star City 2046 łamie ten schemat w sposób unikalny, dostarczając to, czego oczekujemy najbardziej – solidnej porcji rozrywki. Odwaga scenarzystów popłaciła, gdyż twórcy postanowili zrezygnować z głównej osi fabuły w postaci nieustannych, zazwyczaj groteskowych prób unicestwienia Vandala Savage’a na rzecz zetknięcia się bohaterów ze Star City roku 2046. Gdy tylko Waverider zabiera załogę w kolejne rejony czasoprzestrzeni, chcemy wierzyć, że wraz z nową przygodą w serialu zapanuje nowa jakość. Tym razem nasza nadzieja nie okazała się matką głupców.
Aktorsko Legendy Jutra już dawno same siebie zakopały jakieś sześć stóp pod ziemią, więc gościnny występ cesarza drewnianej gry aktorskiej, Stephena Amella, nie dawał żadnych szans na poprawę w tej materii. Na szczęście twórcy tym razem popisali się przed widownią całkiem nieźle skrojonym scenariuszem i jego umiejętnie dopracowaną realizacją. Futurystyczna wizja Star City może na swój sposób zauroczyć - miejsce działania Green Arrowa to konglomerat zniszczonych budynków, gangów rządzących na ulicach i wszechobecnego mroku, przełamanego jeszcze panoszącym się wszem wobec ogniem. Miasto upadłe, w którym historia zatoczyła koło, a o jego kształcie decyduje Grant Wilson, syn Slade’a. Może obdarzony znacznie mniejszą charyzmą niż ojciec, ale w tej rodzinie przywiązanie do kostiumu Deathstroke’a najwidoczniej nigdy nie zanika. To po prostu dziedzictwo herosów i przekazywanie pałeczki w superbohaterskiej sztafecie pokoleń. Dlatego też załoga Waveridera natknie się na Johna Diggle’a juniora, tytułującego się znanym z komiksów imieniem następcy Olivera Queena – Connora Hawke’a. W przebraniu Green Arrowa walczy on z gangami podporządkowanymi młodemu Wilsonowi. Legendy, które początkowo bierze za wrogów, okazują się w tej potyczce jego sprzymierzeńcem.
Grant i Connor nie są jednak w stanie zainteresować widza swoimi postaciami. Znacznie lepiej wychodzi to podstarzałemu Oliverowi, który w samotności i z odciętą ręką budzi w nas współczucie. Zaryzykuję twierdzenie, że rys charakterologiczny Queena jest tu ciekawszy niż w całym czwartym sezonie Arrow. Tragicznie doświadczony bojownik, który raz jeszcze będzie musiał zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem. Wyglądem i zachowaniem Oliver w jednoznaczny sposób hołduje wizerunkowi tego bohatera z Powrotu Mrocznego Rycerza Franka Millera. Odwołań do legendarnego komiksu jest w Star City 2046 więcej, wliczając w to jeszcze gangi panoszące się po ulicach miasta, którego heros odszedł w zapomnienie. Musimy jednak zauważyć, że to, co jest największą bronią najnowszego odcinka Legends of Tomorrow, jest jednocześnie jego największym mankamentem.
W tym futurystycznym starciu w Star City dosłownie i w przenośni gubią się bowiem tytułowi bohaterowie serialu. Heat Wave czuje się tu co prawda jak w siódmym niebie przestępczego półświatka, ale Kapitan Cold systematycznie odwodzi go od pomysłu pozostania w tej części czasoprzestrzeni, aż do użycia środków ostatecznych. Warto zauważyć, że relacja obu złodziejaszków gęstnieje, a twórcy decydują się nadać jej nieco innego zabarwienia – Snart zazdrosny o Palmera to całkiem uroczy zabieg. Gorzej jest w innych zależnościach bohaterów. Sara i Rip przez cały odcinek rozważają swoje powinności życiowe i zobowiązania względem przyszłości, a miłosny czworokąt Kendry, Jacksona, Steina i Raya, choć może niekiedy przyprawić nas o uśmiech, koniec końców rozbija się jednak o prymitywne formy podchodzenia do okazywania uczuć. Mimo wszystko Jefferson przekonujący profesora o tym, z kim musi rywalizować o względy starożytnej półbogini, wypada tu całkiem zabawnie i naturalnie. O ile jednak wątek Sary i Ripa kończy się mentalnym scementowaniem całej eskadry herosów, o tyle mające wnieść humorystyczny akcent rozważania uczuciowe prowadzą zupełnie donikąd. Hunter chyba zdał już sobie sprawę z tego, że na statku istnieje silna nadreprezentacja mężczyzn w stosunku do płci żeńskiej – niestety my musieliśmy to sobie uświadomić po raz kolejny.
Jeśli na chwilę w trakcie seansu Star City 2046 zapomnimy o całym garze serialowej zupy, w którym absurd, brak logiki, powielane z Flasha i Arrow schematy (lub po prostu ich nieumiejętne naśladowanie) oraz wszechobecny chaos mieszają się ze sobą, dając okropnie cuchnący wywar, możemy w tym odcinku dostrzec przystępnie zaserwowaną rozrywkę. Epizod spod znaku „co by było, gdyby...” okazał się dobrym miejscem na przeczekanie dalszych postępów w prowadzeniu głównej linii fabularnej i wynikających z tego faktu wszelkich bolączek w Legends of Tomorrow. Elementy dystopii, futurystyczny krajobraz Star City, prezentujące się lepiej na tle poprzednich odcinków sceny walk i wyalienowany Oliver Queen to odpowiednia rekompensata za to wszystko, co szwankowało w serialu do tej pory. Czas pokaże, czy lepsze jutro Legend miało charakter wyłącznie jednorazowy.
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat