Queer – recenzja filmu [WENECJA 2024]
Ptaszki ćwierkały, że to będzie nieudany seans. I miały rację. Queer Luci Guadagnino to taki papierek lakmusowy – pod przykrywką ładnych ujęć i pięknych kostiumów kryje się produkt filmopodobny. Nudny, wtórny i po prostu nijaki.
Ptaszki ćwierkały, że to będzie nieudany seans. I miały rację. Queer Luci Guadagnino to taki papierek lakmusowy – pod przykrywką ładnych ujęć i pięknych kostiumów kryje się produkt filmopodobny. Nudny, wtórny i po prostu nijaki.
Queer to ekranizacja powieści Williama S. Burroughsa o tym samym tytule, która opowiada o Williamie Lee (Daniel Craig), mężczyźnie w kwiecie wieku, a zarazem alter ego pisarza, poszukującego szczęścia i satysfakcji w seksie, narkotykach i alkoholu. Próbując zwalczyć swoje demony, Lee angażuje się w nowe relacje z młodszymi facetami. Chce znaleźć to „coś” i zapanować nad swoją bezkresną samotnością. Szkoda tylko, że to film zupełnie rozwleczony, za długi o jakąś godzinę – prawdopodobnie znacznie lepiej działałby jako krótki metraż.
Parafrazując klasyka: tutaj jak w polskim filmie – nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Pierwszą połowę produkcji jeszcze da się znieść, bo w głównej mierze opiera się ona na śledzeniu Lee szlajającego się po Mexico City, który na zmianę szuka zaczepki, emocji, miłości, zrozumienia i dialogu. Pogrążony w depresji bohater nie romantyzuje miejsca, w którym aktualnie się znajduje. Choć potrafi być przebojowym playboyem, ze swojej osobowości nie jest w stanie wykreować zabójczej broni ze strzałami amora. Później mamy już tylko równię pochyłą: pokręcone sekwencje w dżungli, zażywanie narkotyków, konfrontacja ze słabościami i trudności z odstawieniem używek.
Czy to rola życia Daniela Craiga? Trudno stwierdzić, ale chyba to jeszcze nie ten moment. Chociaż Brytyjczyk fenomenalnie lawiruje między skonfundowaniem a pseudoboomerskim zacięciem. Jego postać stara się być takim śmieszkiem na sali. Żartuje i spożywa niebotyczne ilości alkoholu tylko po to, by zakryć zakłopotanie swoją tożsamością i seksualnością. Kiedy oglądamy Craiga w Queer, nie widzimy w nim tamtego „męskiego” Jamesa Bonda, co udowadnia wszelkim sceptykom, że nie jest on i już nigdy nie będzie facetem od jednej roli. Chwilami jednak jego postać zbudowana jest ze zbyt wielu podobnych tropów, przez co gesty, kwestie i zachowania aktora zaczynają być nader powtarzalne. Na Oscara to chyba trochę za mało – Craig potrzebuje roli, która wymagać będzie od niego jeszcze większego zaangażowania i być może właśnie zróżnicowania. Jego Lee to tylko połowiczne tour de force, a złota statuetka to coś więcej niż parę poświęceń (np. jak te w scenach erotycznych, które są odważne, ale nie wpływają na nasz odbiór całej roli).
Dłużący się seans zostaje zrekompensowany ostatnimi dziesięcioma minutami, w których bohater Craiga zaczyna rozliczać się ze swoimi wszystkimi strachami. Halucynogenne sekwencje przypominają Davida Lyncha z najlepszych lat, co staje się całkiem intrygującą próbą zróżnicowania dotychczasowego stylu filmu. Zanurzamy się w głąb tej transowej przejażdżki, tylko że po paru minutach flirt z nieznanym nagle się kończy, tak jakby reżyser na siłę zdecydował się go dodać. Dochodzi do nas, że sam Guadagnino męczył się z tą historią. Być może nie wiedział, co wyrzucić, a co zostawić.
Choć na konferencji prasowej twórca z pewnością siebie opowiadał dziennikarzom o Queer, w pełni czuć, że jest to dzieło poszatkowane, jakby dokończone w bólach. Sam film trwa ponad dwie godziny, a podobno jego pierwsza wersja liczyła aż trzy godziny z hakiem (!). To przerażająca wizja, tym bardziej że to, co ostatecznie dostaliśmy, jest bardziej niż męczące. Trzeba postawić sprawę jasno i powiedzieć, że w tym filmie nic się nie dzieje. Być może widzowie w podobnym wieku (co bohater Craiga) i o tej samej orientacji odnajdą się w tym psychologicznym pogubieniu, ale dla całej reszty będzie to takie slow cinema bez żadnej głębi, które nieustannie opowiada o tym samym (poszukiwaniu własnej tożsamości, powielaniu błędów, męczeniu się ze swoimi słabościami), kompletnie nie siłując się na nic więcej.
Po raz kolejny sprawdza się teza, że Luca Guadagnino to sprawny i ambitny wizjoner, który po prostu nie zawsze trafia ze swoimi projektami. To takie dziwne równanie, bo na genialne Challengers (2024) przypada wymęczone Queer, a my zaczynamy dziwić się, że oba te filmy wyszły od tego samego reżysera. Najwyraźniej nawet w tej branży zdarzają się gorsze dni. Pozostaje wierzyć, że w przypadku twórcy Tamtych dni, tamtych nocy (2017) takich wpadek w przyszłości będzie mniej niż więcej. Trudno bowiem ten film polecić komuś innemu niż kinofilom lub osobom queerowym zainteresowanym tematyką lub samą powieścią Burroughsa. Cała reszta może się rozejść – raczej nie znajdziecie tu nic dla siebie.
Poznaj recenzenta
Jan TraczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1969, kończy 55 lat
ur. 1961, kończy 63 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1990, kończy 34 lat
ur. 1987, kończy 37 lat