

Owszem, z postapokaliptycznych opowieści Georga Millera mamy tu pustynię, samochody potrzebujące paliwa, zdeformowanych, wytatuowanych ludzi, a także muzykę elektroniczną. Jednak to nie jest film o bohaterach w kłopotach i ucieleśnionym złu, które muszą pokonać. Óliver Laxe, urodzony w Paryżu galicyjski reżyser, stworzył dzieło o zwykłych ludziach, którzy mają tego pecha, że znajdują się na obszarze objętym wojną. Sirāt – co w islamie oznacza „właściwą drogę” – wyjątkowo brutalnie pokazuje, że jesteśmy całkowicie bezbronni, gdy zaczynają obracać się tryby machiny historii. W codziennych wiadomościach ze świata nigdy nie zobaczymy tego, co dzieje się w Sirāt. Ot, konflikt gdzieś daleko na pustyni. Weszło czyjeś wojsko i prowadzi jakieś działania. Produkcja jednak zabiera nas blisko, bardzo blisko. Dzięki rewelacyjnej muzyce autorstwa Kangdinga Raya oraz rewelacyjnym zdjęciom wciąga nas w losy tych kilku postaci, a potem bez ostrzeżenia wyprowadza bezlitosne ciosy w brzuch, po których nie daje żadnych mądrych odpowiedzi i pozostawia w stanie ogłuszenia, niczym po bliskim wybuchu bomby czy miny.
Tylko z wierzchu jest to opowieść drogi o ojcu szukającym córki, która od kilku miesięcy nie daje znaku życia. Już bowiem na samym początku zaczyna coś zgrzytać, a założenia przedstawionego świata trzeszczą w szwach. Gdzieś na pustyni spracowane dłonie ustawiają kolumny głośnikowe przed planowaną imprezą rave’ową. Potem ludzie tańczą niczym w transie przez całą noc i dzień. Śpią w kamperach, namiotach, innych tymczasowych schronieniach lub po prostu gdzie popadnie.
Po obozowisku krąży Luis (świetny Sergi López), starszy mężczyzna z brzuszkiem. Wraz z synem rozdają ulotki – szukają córki i siostry. Pierwszą wskazówką jest to, kogo napotykają – matkę z dzieckiem na ręku, trzy kobiety w różnym wieku, mężczyznę bez nogi, kolejnego bez zębów... Dość dziwne towarzystwo na imprezie rave’owej na środku pustyni, prawda? Wreszcie zagadują grupkę odpoczywających imprezowiczów, od których dowiadują się, że szykuje się następny rave, ale daleko na południe, aż przy mauretańskiej granicy. Być może tam znajdą zaginioną dziewczynę?
Tylko to nie jest film o bohaterze mającym zestaw szczególnych umiejętności, dzięki którym dopnie sprawę, zabijając po drodze niezliczone rzesze przeciwników. Luis to zwykły, najzwyklejszy człowiek. Historia widziała takich miliony – krążących po obozach dla uchodźców i zrujnowanych miastach, żeby odnaleźć członków rodziny rozproszonych przez wichry historii.
Bo tak naprawdę jest to opowieść o uchodźcach. Tak, tych strasznych UCHODŹCACH. Twórcy filmu zastosowali jednak jeden sprytny trik – bohaterowie są biali i w większości lubią imprezować przy muzyce. Nie są to stateczni członkowie naszych zachodnich społeczeństw, tylko wolne ptaki. Kiedyś nazwalibyśmy ich anarchistami czy punkami. Niemniej należą do naszego kręgu kulturowego, tylko są bardziej, jakby to ująć, barwni. Powiedzmy – uczestnicy kontrkulturowego festiwalu w Jarocinie czy Woodstocku.
Tymczasem w uszach hipnotyzująco tętni muzyka, podrygujący imprezowicze wręcz tulą się do kolumn pompujących tłusty bas, a my podskórnie czujemy, że zaraz wszystko się zmieni. I rzeczywiście, wjeżdżają żołnierze, spychają próbujących protestować uczestników, zamykają imprezę i każą się wynosić wszystkim obywatelom Unii Europejskiej. Oczywiście dla bezpieczeństwa! Nie wiemy, jakie to wojsko ani czy ma prawo do takich działań. Nie wiemy też, dokąd każą się wszystkim wynosić. Żołnierze eskortują kolumnę rozklekotanych kamperów wiozących cały dobytek naszych rave’owych nomadów, z której w pewnym momencie wyłamuje się kilka aut i odjeżdża w głąb pustyni. Luis z synem ruszają za nimi, mimo że ich auto – minivan, jakich pełno jeździ po Hiszpanii i Portugalii – zupełnie się do jazdy terenowej nie nadaje. W radio zaś słyszmy, że wybuchła wojna, chyba III światowa, ale z tej perspektywy to bardzo odległa rzeczywistość. Tak naprawdę nie ma znaczenia, czy to wojna światowa, czy domowa pomiędzy wojskami rządowymi i jakiegoś zbuntowanego pułkownika. To są sprawy dla geopolityków i historyków, dla zwykłych ludzi wojna to poniewierka.
Dopiero po pewnym czasie dotarło do mnie, że impreza rave’owa była tylko alegorią dla tymczasowych obozów uchodźców, których wojsko na rozkaz przepędza z miejsca na miejsce. W tak strasznych warunkach żyją miliony osób w Północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie. Muzyka i taniec były tylko zmyłką. Bohaterami filmu są bowiem typowi mieszkańcy obozów dla uchodźców – kobiety, dzieci oraz starsi lub okaleczeni mężczyźni. Wszyscy w wieku poborowym albo zostali wcieleni do armii po jednej lub drugiej stronie konfliktu o ten czy inny kawałek pustyni, albo uciekli gdzieś dalej, do spokojnej i dostatniej Unii Europejskiej. Tam ryzyko wejścia na minę jest pomijalne i nikt nie zrzuca bomb na głowy (choć tuż za jej granicami już niestety tak). A i masowych przesiedleń od dawna nikt nie doświadczył.
Podczas exodusu przez pustynię zaczynamy coraz lepiej poznawać rave’ową rodzinkę dotkniętych przez los wyrzutków. Zauważamy, że jeden z mężczyzn nie ma dłoni, a na łysej głowie nosi tupecik w formie irokeza. Inny z kolei nie ma nogi, ale radzi sobie świetnie. Do tego wszyscy wzajemnie sobie pomagają. Luis z synem dokładają się do zakupu paliwa i wkupują w łaski grupy, a z czasem ich więzi zaczynają się zacieśniać. I nasze z bohaterami oczywiście także. Poznajemy ich coraz lepiej i zaczynamy lubić. A potem przychodzi to, co nieuniknione na wojnie.
Śmierć.
Nie ma sensu, nie waży win, po prostu zabija. Tu i teraz nie można jej w żaden znany sposób uniknąć. Bo czy unikniesz bomby spadającej na swój dom? Rakiety? Zauważysz minę przeciwpiechotną zakopaną w piasku? Wiesz, gdzie rozmieszczone są pola minowe? Wiesz, że na granicy Maroka i Sahary Zachodniej ciągną się one przez setki kilometrów? Nie wiesz? BUM!

Poniekąd rozumiem tych, którzy złoszczą się, że ten film nie ma sensu ani morału. Ale Sirāt według mnie ma jeden cel – pokazać, że w obliczu wojny nie jesteśmy Johnem Rambo, tylko Luisem szukającym swojego dziecka i – Uwaga! Spoiler! – tracącym wszystko. Nie można bowiem wyciągnąć nauki z wojny, a przynajmniej nie takiej, jakiej domaga się człowieczeństwo i moralność. Na wojnie wszyscy jesteśmy ofiarami.
Na koniec ocaleńcy jadą przez Maroko na pociągu towarowym wraz z setkami innych uciekających przed okropnościami wojny. Różnią się od nich kolorem skóry, ale nie wyrazem twarzy – taki wyraz mają ludzie, którzy widzieli rzeczy, jakich nikt nigdy nie powinien widzieć.
Sirāt to w islamie most, po którym wszyscy musimy przejść do raju lub spaść z niego do piekła. Sirāt to most sprawiedliwych i wiernych, a kto z niego spadnie, ten najwyraźniej nie był dość sprawiedliwy i dość wierzący. Film brutalnie pokazuje, jak bardzo lubimy się oszukiwać i być oszukiwani. Mądre księgi mówią, że dobre czyny i bogobojne życie zostaną nagrodzone, a my się na to wciąż łapiemy. Ktoś zginął przywalony gruzami swojego domu zbombardowanego w nocnym nalocie? A co, nie mógł się wcześniej wyprowadzić? Uciec za granicę i zostać tym pogardzanym uchodźcą? A może zejść do schronu? To wszystko są pytania, które zadajemy, próbując zaklinać rzeczywistość. Tyle samo sensu mają rozważania nad tym, co mógł zrobić lepiej lub inaczej kierowca, którego auto zostało staranowane przez pijanego i odurzonego narkotykami pirata drogowego. Oszukujemy się, by upewnić samych siebie, że nasze wybory są dobre, że my przeżylibyśmy, bo postąpilibyśmy słusznie, lepiej, inaczej, mądrzej. Że mamy jakąś sprawczość. Że Bóg nas ochroni, bo przecież broni niewinnych.
Óliver Laxe bezlitośnie konfrontuje z rzeczywistością takie dziecinne myślenie. Ale Sirāt to też arabski romans rycerski, a sprawa Luisa według wszelkich kanonów opowieści jest słuszna. Bohater powinien pokonać z pomocą poznanych po drodze przyjaciół wszelkie przeciwności losu, a na końcu zostać nagrodzony. I wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Tylko że życie tak nie działa, a już na pewno nie działa tak życie na wojnie.
Podczas seansu i po nim próbowałem zastanowić się, co mógłbym zrobić inaczej niż jego bohaterowie. A potem dotarło do mnie z potworną siłą, że – mając takie narzędzia i taką wiedzę, jaką oni mieli – zapewne nic. A nawet jeżeli, to nie zagwarantowałoby niczego poza być może dotarciem do kolejnego obozu dla uchodźców, który przecież w każdej chwili może zostać rozjechany czołgami, zbombardowany lub inaczej zlikwidowany, a jego ocalali mieszkańcy wysłani na dalszą poniewierkę lub po prostu wprost do obozów śmierci.
Sirāt to dogłębnie wstrząsające arcydzieło współczesnego kina.
Poznaj recenzenta
Marcin Sikora
