Titans: sezon 2, odcinki 9 i 10 - recenzja
Titans powoli zbliżają się do finału 2. sezonu - twórcy jednak z nieznanych przyczyn decydują się na wątpliwej jakości wolty fabularne i przesuwanie narracyjnych środków ciężkości. Nie możemy być pewni, czy starczy im czasu, by znaleźć przekonującą drogę wyjścia z gąszczu wątków.
Titans powoli zbliżają się do finału 2. sezonu - twórcy jednak z nieznanych przyczyn decydują się na wątpliwej jakości wolty fabularne i przesuwanie narracyjnych środków ciężkości. Nie możemy być pewni, czy starczy im czasu, by znaleźć przekonującą drogę wyjścia z gąszczu wątków.
Serial Titans wkroczył już w decydującą fazę 2. sezonu. Doskonale wiedzą o tym widzowie produkcji; problem polega na tym, że najwidoczniej nie do końca zdają sobie z tego sprawę sami twórcy. W przededniu podsumowania obecnej odsłony serii zdecydowali się oni na niezrozumiałe z narracyjnego punktu widzenia zabiegi, które zamiast cementować zasadniczą oś fabularną, skutecznie ją rozbijają. Tytułowa drużyna herosów znów znajduje się w rozsypce - co prawda zyskują na tym indywidualne wątki poszczególnych bohaterów, jednak zastopowanie krucjaty Deathstroke'a w trakcie rozmowy z Graysonem czy melodramatyczne w swojej naturze posłanie tego ostatniego do więzienia wołają o pomstę do nieba. Na trzy odcinki przed finałem doprawdy nie wiemy, w którą stronę podąży teraz historia, przy czym nie jest to zaleta, a wada całej historii. Scenarzystom brakuje bowiem konsekwencji w panowaniu nad opowieścią, przez co, nazwijmy rzeczy po imieniu, Titans się rozlatują. Takiego rozproszenia fabuły w tym serialu jeszcze nie widzieliśmy; ignoruje się niektóre postacie i wątki, a dochodzenie do konkluzji szwankuje.
W Atonement obserwujemy jeszcze jeden rozpad grupy, do którego dochodzi zaraz po swoistej spowiedzi Dicka. Konia z rzędem temu, kto będzie w stanie powiedzieć, który to już raz Tytani rozchodzą się w swoje strony, by po ledwie kilkunastu minutach czasu antenowego ponownie szukać ze sobą kontaktu. Z jednej strony owocuje to całkiem intrygującą, bromance'ową relacją Gara i Connera, z drugiej prowadzi do kolejnego rozstania Hanka i Dawn. I dalej - wątek nowo wprowadzonej Blackfire, która wchodzi w paradę swojej siostrze, nawet jeśli nie zostaje dostatecznie rozwinięty, potrafi wciągnąć poprzez napięcie i rozłożenie akcentów. Cóż jednak z tego, skoro wszystkie eskapady herosów giną w odmętach coraz dziwaczniej prezentującej się wędrówki Graysona? Pierwszy z Robinów udaje się więc na pogawędkę w domu Slade'a Wilsona, który odpuszcza Tytanom dawne grzechy, przynajmniej do momentu, aż ci raz jeszcze się zjednoczą. W tym momencie widz może poczuć się odrobinę oszukany. Przez całą odsłonę serii pokazywano nam bowiem, że Deathstroke to chojrak nie z tej Ziemi, który z uporem maniaka dąży do zrobienia młodym herosom jatki jak się patrzy. Później jednak antagoniście się odwidziało - teoretycznie jakieś powody takiego stanu rzeczy są, ale nijak nie znajdują pokrycia w jego zachowaniu z poprzednich odcinków.
Jeszcze gorzej jest w Fallen. Na miłość boską - czy ktokolwiek kupi motywacje Dicka, który, starając się chronić swoich przyjaciół, postanawia sam siebie wsadzić do celi? Mógł wyjechać na Antarktydę, medytować w Tybecie, zaszyć się w jakiejś zapomnianej przez świat dziurze i zapuścić brodę. Wygląda jednak na to, że twórcom brakowało pomysłów do tego stopnia, że ściągawkę znaleźli w uwięzieniu Olivera Queena w Arrow. Teoretycznie są tu ukłony dla fanów komiksów w postaci nawiązań do Corto Maltese czy pokazanie, skąd Grayson zaczerpnie inspiracje do symbolu Nightwinga. To jednak stanowczo zbyt mało, by oprzeć się wrażeniu, że ta fabularna wolta ma potęgować melodramatyzm historii Dicka-cierpiętnika. Dodajmy jeszcze do tego również znane z superbohaterskich seriali stacji The CW wrzucenie Rachel w minispołeczność wyrzutków, które samo w sobie rozwija jej wątek, ale doprowadza też do uraczenia widzów latającym bieda-gargulcem, wytłoczonym w CGI rodem z poprzedniego wieku. Na tym tle znacznie lepiej wygląda przeniesienie fabularnego środka ciężkości w stronę Cadmus, uosabianego przez charyzmatyczną Mercy Graves. Złowroga organizacja Tytanom napsuje tyle krwi, że telefony do Dicka rozdzwonią się w błyskawicznym tempie. Ten jednak woli poleżeć na swojej pryczy, bitnik jak się zowie.
Na bazie dotychczasowych odsłon 2. sezonu naprawdę trudno przewidzieć, czy finałowy akt tej odsłony serii będzie dla widzów satysfakcjonujący. Twórcy bowiem w jednym tygodniu są w stanie pokazać, że wciąż trzymają asy w rękawie, by w kolejnym decydować się na nie do końca przejrzyste fabularne cięcia i narracyjne mącenie. Na tym etapie aktualnej odsłony serii trzeba już bić na alarm - przez blisko dwa miesiące wprowadzono całe morze wątków, każdy z tytułowych bohaterów ma swój osobny, a przecież pozostają jeszcze działania zbiorowe. Martwi zwłaszcza nieco chaotyczny sposób dobierania i hierarchizowania elementów fabuły, jakby scenarzyści sami nie do końca wiedzieli, który z nich należy wyeksponować, a który stopniowo usuwać w cień, dodając przy tym kolejne zwroty akcji. Czas pokaże, czy tym procesem rządził osadzony na trwałych fundamentach koncept, czy jednak narracyjny groch z kapustą.
Źródło: Zdjęcie główne: DC Universe
Poznaj recenzenta
Piotr PiskozubDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat