Wirus: sezon 3, odcinek 4 – recenzja
Kolejny odcinek Wirusa nie trzyma poziomu poprzednich odsłon. Jest trochę miałko i niestety fabularnie powoli zaczyna się z tego robić kiszka. Być może to tylko gorszy moment i chwila na złapanie oddechu.
Kolejny odcinek Wirusa nie trzyma poziomu poprzednich odsłon. Jest trochę miałko i niestety fabularnie powoli zaczyna się z tego robić kiszka. Być może to tylko gorszy moment i chwila na złapanie oddechu.
Śmierć Mistrza w końcówce trzeciego odcinka śmiercią nie była – ten wniosek można było wysnuć od razu. Scenarzyści nawet przez moment nie pomyśleli o tym, aby wokół tego zdarzenia zbudować gęstą mgłę tajemnicy z ciekawym zwrotem akcji. Zamiast tego od początku odcinek Gone But Not Forgotten nie zaskakuje nas absolutnie niczym. Ta skaza ciągnęła się za serialem już przez większą część drugiego sezonu i - co należy stwierdzić ze smutkiem - twórcy nie nauczyli się niczego.
The Strain od samego początku zapowiadał się na jeden z lepszych seriali grozy. Jak wiemy, na rokowaniach się właśnie skończyło, choć pierwsze odcinki trzeciego sezonu dawały całkiem dużą nadzieję, że będzie to produkcja co się zowie – z dobrze rozpisanymi wątkami i ciekawymi zwrotami akcji. Jest tak pośrednio – serial nie jest już tak nużący jak wcześniej, ale nadal mu czegoś brakuje. Wspomniana na początku „śmierć” mistrza ma swoje odbicie w dalszych wydarzeniach. Strzygi (bądź wampiry – jak kto woli), jak to dobrze określił Fet – straciły swoje łącze wi-fi i działają już samodzielnie, nie tak jak poprzednio w bardziej skoordynowany i przemyślany sposób. Mieszkańcy Nowego Jorku właśnie w tym upatrują szansę całkowitej eksterminacji wrogich stworzeń. Niestety, jak to w przyrodzie często bywa, na miejscu przywódcy stada zawsze pojawia się następca. Tym stał się Eichorst, który zaplanował atak terrorystyczny w kilku punktach miasta, w tym w głównym sztabie kryzysowym.
Przy tej akcji wyszła chyba jedna z bardziej nielogicznych (by nie powiedzieć głupich) kwestii tej produkcji, którymi karmiono nas już wiele razy wcześniej. Mianowicie jeden z robaczków spada na czoło radnej Justine Feraldo. Co warte zaznaczenia – natychmiast przy niej znalazł się Fet. Robaczek wił się po twarzy radnej przez dobrych kilka sekund, w czasie których można było go już dawno zrzucić. Nikt tego nie zrobił i stworzonko wlazło jej pod oko. Kolejny absurd nastąpił chwilę później, kiedy Fet poświecił jej na twarz ultrafioletem. Robak się wypalił pod skórą. Dalszych konsekwencji brak. To pokazało, że wielokrotnie wcześniej można było w takim razie zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa. Inna kwestia to ta, że w jednym z poprzednich odcinków było podobne zdarzenie i dosłownie chwilę po wejściu pod skórę robaczki błyskawicznie się rozmnożyły. To pokazuje, zresztą nie pierwszy raz, że często brakuje konsekwencji w fabule, ale na to dowody dostawaliśmy już niejednokrotnie i to najwyraźniej nie ulegnie zmianie.
Sam odcinek najmocniej skupia się na wspomnianej Justine Feraldo. Twórcy postanowili pokazać, jak radna radzi sobie z sytuacją w najbardziej kryzysowym momencie, kiedy Nowy Jork jest pozostawiony sam sobie. Tylko przypadkowemu wywiadowi zawdzięcza informację o tym, że policja do walki z „potomstwem” Mistrza wykorzystuje więźniów. Po raz kolejny przy tej okazji dostaliśmy niekonsekwentne podejście do produkcji i właściwie zbędny wątek. Radna wścieka się na szefa policji o tak nieludzką zagrywkę, później spotyka się z jednym z więźniów i… nadal się wścieka, ale nic z tym „nieludzkim” czynem nie robi. Jeśli twórcy chcieli pokazać, że aby pokonać nieludzkiego wroga, trzeba samemu takim się stać, to tylko się ośmieszyli.
Co w takim razie było dobrego? Przede wszystkim w końcu z pięści w twarz dostał dr Goodweather, co mu się należało zresztą w niemal każdym odcinku. A już całkowicie poważnie mówiąc, odcinek mimo pewnych absurdów był dobrym wyciszeniem przed czekającymi nas wydarzeniami. Każda scena z Quinlanem, nawet leżącym bez ruchu, kradła wszystko, zwłaszcza w momencie, gdy przeciwstawił się „Trójcy”. Nawet do Setrakiana można było poczuć trochę sympatii, zwłaszcza gdy dał jasno do zrozumienia, że Goodweather już nie jest mile widziany w ich paczce.
Podsumowując, odcinek Gone But Not Forgotten był niemal pryzmatem wszystkich błędów popełnianych przez twórców w poprzednim sezonie. To, co jednak najbardziej boli w Wirusie, to brak jakichkolwiek twistów i zaskakujących momentów. Nawet jeśli takie mają się zdarzyć, to są nam serwowane w sposób urągający inteligencji widza. Dlatego należy wierzyć, że Gone But Not Forgotten było po prostu wypadkiem przy pracy, a serial wróci na właściwe tory z poprzednich odcinków. Nie czarujmy się jednak, jakości TGV one nie miały, ale przynajmniej miło się je oglądało.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat