Człowiek w labiryncie: fragment klasyka SF i przedmowa Neila Gaimana
Klasyczna powieść SF Roberta Silverberga doczekała się niedawno reedycji. Mamy dla was początek tej książki wraz z przedmową Neila Gaimana.
Klasyczna powieść SF Roberta Silverberga doczekała się niedawno reedycji. Mamy dla was początek tej książki wraz z przedmową Neila Gaimana.
1Muller zdążył poznać labirynt całkiem dobrze. Wiedział, gdzie ma oczekiwać wnyków i zwid, i zapadni, i innych śmiertelnie groźnych pułapek. Mieszkał w nim od dziewięciu lat. Wystarczająco długo, by przystosować się do nowego domu, jeśli nie do okoliczności, jakie go tu sprowadziły.
Mimo to poruszał się po labiryncie z wielką ostrożnością. Kilka razy miał okazję przekonać się, że jego wiedza, choć wystarczająca i przydatna, bynajmniej nie jest pełna. Co najmniej raz otarł się o śmierć. Cofnął się w ostatniej chwili, dzięki nieprawdopodobnemu łutowi szczęścia uniknął niespodziewanego impulsu czystej energii świetlnej, gotującego nawierzchnię tuż przed nim. Naniósł na swą mapę to miejsce i kilkadziesiąt podobnych, lecz przemieszczał się po labiryncie rozmiarów miasta w pełni świadomy, że nie ma gwarancji. Że w każdej chwili może spotkać niespodziankę, coś, czego na mapie nie miał.
Nad jego głową ciemniało niebo. Głęboka, nasycona zieleń późnego popołudnia ustępowała czerni nocy. Muller na chwilę przerwał polowanie. Przyglądał się wzorom kreślonym przez gwiazdy. Były mu już dobrze znane. Sam na tym pustym świecie mógł porządkować jasne punkty według gustu, tworzyć konstelacje tak, by służyły jego szczególnemu, gorzkiemu poczuciu humoru. Sztylet. Ostrze. Strzała. Małpa. Ropucha. Na czole Małpy pobłyskiwała słabo nędzna gwiazdeczka, którą uznał za Słońce Ziemi. Nie był pewien, bo po wylądowaniu tu, na Lemnos, zniszczył bank map, ale coś mu podpowiadało, że właśnie ta nędzna kropelka światła to musi być Sol, będące jednocześnie lewym okiem Ropuchy. Bywało, że Muller powtarzał sobie: nie, Sol nie da się zobaczyć na nieboskłonie planety odległej od Ziemi o dziewięćdziesiąt lat świetlnych, ale bywało też, że nie miał wątpliwości, co widzi. Za Ropuchą błyszczał gwiazdozbiór ochrzczony przez niego Librą, Wagą. Szale Wagi zwisały nierówno. Oczywiście.
Planetę okrążały trzy księżyce. Atmosferę miała rzadką, ale jej powietrzem dało się oddychać. Od dawna nie czuł, że wdycha za dużo azotu, a za mało tlenu. Dwutlenku węgla też było za mało, więc niemal nie ziewał. W niczym mu to nie przeszkadzało.
Mocno zaciskając dłonie na kolbie miotacza, wędrował ostrożnie przez obce miasto w poszukiwaniu obiadu.
Muller miał sześciomiesięczny zapas jedzenia w schowku radiacyjnym pół kilometra od miejsca, w którym znajdował się w tej chwili, lecz mimo to co noc wyruszał na łowy, by zastąpić świeżą zdobyczą to, z czego skorzystał. W ten sposób zabijał czas. No i potrzebował zapasów, pełnego schowka, na wypadek gdyby labirynt okaleczył go lub sparaliżował. Oczami, które wszystko widziały, badał zakręcające pod przedziwnymi kątami ulice, a nad jego głową wznosiły się ściany, ekrany i pułapki labiryntu, w którym żył. Rozglądał się wokół. Potrójne księżyce badały jego cień, cięły go i mnożyły, aż cienie wyprzedzały go w tańcu.
Zaćwierkał wykrywacz masy nad jego lewym uchem, co oznaczało, że wychwycił ciepło zwierzęcia o wadze od pięćdziesięciu do stu kilogramów. Wykrywacz zaprogramowany był na trzy poziomy masy, z których ten był środkowy i oznaczał zwierzę jadalne. Poziom pierwszy wyłapywał zwierzęta o masie od dziesięciu do dwudziestu kilogramów, zębate, poziom trzeci zaś – powyżej pięciuset kilogramów, zwierzęta z kategorii największych. Maluchy potrafiły błyskawicznie skoczyć do gardła, a monstra mogły zdeptać go niechcący. Na te ze środka się polowało, pozostałych należało unikać.
Przyklęknął. Przygotowywał broń. Zwierzęta z labiryntu Lemnos dawały się zabijać bezkarnie; strzegły się nawzajem, lecz choć przemierzał ich królestwo od tak dawna, nie pojęły, że jest drapieżnikiem. Najwyraźniej żadna inteligentna forma życia nie polowała tu od milionów lat, więc szły na rzeź noc w noc, nadal nie pojmując nic z natury człowieka. Niemniej Muller dbał, by strzelać z bezpiecznego, zbadanego miejsca, tak żeby móc skupić się na zwierzynie bez obaw, że sam stanie się zwierzyną groźniejszego myśliwego. Do obcasa lewego buta miał przymocowany drążek. Stuknął nim w ścianę za plecami dla pewności, że nie rozstąpi się, by go pochłonąć. Okazała się bezpiecznie twarda. Doskonale. Cofał się powoli, aż dotknął plecami gładkiego chłodnego kamienia. Przyklęknął na lewe kolano, podłoże poddało się lekko pod naciskiem. Patrzył wzdłuż lufy miotacza. Był bezpieczny, mógł sobie pozwolić na czekanie. Minęły może trzy minuty. Detektor masy nadal popiskiwał, informując, że zwierzę znajduje się gdzieś wewnątrz okręgu o promieniu stu metrów. Dźwięk stawał się coraz wyższy, jego sygnatura cieplna rosła. Myśliwy nigdzie się nie spieszył. Przed sobą miał ogromny plac, zamknięty łukowatymi szklistymi przegrodami. Cokolwiek wyłoni się spośród lśniących krzywizn, będzie łatwym łupem. Polował w Strefie E labiryntu, piątej, licząc od jego środka, jednej z najniebezpieczniejszych. Rzadko wychodził poza względnie nieszkodliwą Strefę D, ale tej nocy niewytłumaczalna brawura kazała mu przejść do E. Od dnia, w którym dotarł do środka labiryntu, ani razu nie zaryzykował wejścia do G i H, a w F był zaledwie dwukrotnie. Strefę E odwiedzał może pięć razy na rok.
Po jego prawej, z jednej z zakrzywionych ścian wyłoniły się rozbieżne linie, cienie. Muzyka detektora dotarła do granicy wysokości dla tej masy. Najmniejszy księżyc, Atropos, płynący przez niebo pijackim zygzakiem, zmienił wzór cienia, czarne linie już się nie zbiegały, lecz jedna przecięła pozostałe dwie. Muller wiedział: to pysk, a chwilę później zobaczył swą ofiarę: zwierzę wielkości dużego psa, obrzydliwe i z całą pewnością mięsożerne. Przez pierwsze kilka lat nie zabijał mięsożerców, był pewien, że okażą się niejadalne. Zabijanie ograniczył do lokalnych odpowiedników krów i owiec, łagodnych kopytnych, łażących beztrosko po labiryncie, skubiących trawę w jego ogrodach. W końcu ich kulinarny urok przygasł jednak, więc wziął na cel stwory zębate i pazurzaste, żywiące się roślinożercami. Ku jego wielkiemu zdziwieniu okazały się znakomite w smaku.
Obserwował zwierzę wychodzące na plac, widział, jak węszy, ze swego miejsca nawet słyszał, jak wciąga powietrze drżącym nosem. Tylko że zapach człowieka nic mu nie mówił.
Pewne siebie aż do bezczelności zwierzę wyszło na plac, pazury, których nie chowało, postukiwały i zgrzytały po gładkiej powierzchni. Muller zredukował promień do średnicy włosa. Mierzył to w grzbiet, to w zad. Jego broń miała czujnik odległości, trafiłaby automatycznie, ale on zawsze nastawiał ją na tryb ręczny. Ona miała cel inny, on inny, ona miała zabić, on chciał jeść. Łatwiej było mierzyć ręcznie, niż tłumaczyć automatyce, że ładunek przeszywający smakowity, soczysty grzbiet pozbawi go najsmaczniejszego kąska. Miotacz funkcjonował jak najprościej, przestrzeliłby grzbiet do kręgosłupa; strzelec był bardziej wyrafinowany. Mierzył sześć cali dalej, tam gdzie kręgosłup wnikał w czaszkę. Jeden strzał załatwił sprawę, ofiara upadła ciężko. Myśliwy podszedł do niej najszybciej, jak sobie pozwolił, przy każdym kroku ostrożnie stawiając stopę. Pospiesznie odciął, co nieistotne: łapy, łeb, brzuch, po czym spryskał środkiem konserwującym kawał surowego mięsa wycięty z części grzbietowej. Wyciął także spory stek z zadu, po czym oba pakunki zarzucił na plecy. Odwrócił się, ogarnął wzrokiem zygzakowatą drogę, jedyne bezpieczne wejście do jądra labiryntu. Za niespełna godzinę może być już w swym gnieździe, w centrum Strefy A.
Dotarł zaledwie do środka placu, gdy usłyszał nieznany mu dźwięk. Zatrzymał się, spojrzał za siebie. Trzy małe skoczki zbliżały się do ścierwa, ale to nie drapanie zwierzęcych pazurków zwróciło jego uwagę. Czyżby labirynt gotował mu nową diabelską pułapkę? Na niski, dudniący dźwięk nakładało się ochrypłe pulsowanie w średnim zakresie częstotliwości, a odgłos trwał zbyt długo, by go wziąć za ryk jakiejś wielkiej bestii. Muller jeszcze nigdy nie słyszał czegoś takiego.
Poprawka: nigdy nie słyszał czegoś takiego tutaj. Jego wewnętrzny bank pamięci coś mu jednak podpowiadał. Poszperał w jego głębi, bo dźwięk był znajomy. Podwójne dudnienie, efekt Dopplera, powolne ściszanie… co to może być?
Umiejscowił jego źródło. Dobiegało znad jego prawego ramienia, tak mu się przynajmniej wydawało. Obejrzał się, ale zobaczył tylko potrójną kaskadę wewnętrznej ściany labiryntu, wznoszącą się w niebo bursztynowymi poziomami. A wyżej, nad ścianą? Małpa, Ropucha, Waga…
Teraz już pamiętał. Wiedział, co to za dźwięk. Statek, statek kosmiczny wychodzi z podprzestrzeni, włącza silniki jonowe, gotuje się do wejścia w atmosferę, do lądowania planetarnego. Nad miastem niósł się huk wstecznego ciągu i dudnienie silników hamujących. Nie słyszał ich od dziewięciu lat, od kiedy wybrał sobie Lemnos na dobrowolne wygnanie. Przybywali goście, przypadkowi czy też go wytropiono? Czego chcieli? Muller poczuł nagły gniew. Miał dość ludzi i miał dość ich świata. Musieli narzucać mu swą obecność? Stał nieruchomy na rozstawionych nogach, częścią świadomości, jak zawsze, szacując, skąd mogłoby nadejść niebezpieczeństwo, wzrokiem zaś szukając prawdopodobnego miejsca lądowania statku. Nie chciał mieć nic wspólnego z Ziemią i z Ziemianami. Przeniósł gniewne spojrzenie na punkcik światła w oku Ropuchy, na czole Małpy.
Postanowił nie dopuścić ludzi do siebie. Zginą w labiryncie, ich trupy dołączą do trupów od milionoleci zaściełających korytarze zewnętrzne.
A jeśli uda im się przejść je, jak przeszedł on…
Cóż, wówczas będą mieli do czynienia z Richardem Mullerem. Nie sprawi im to przyjemności. Muller skrzywił usta w ponurym grymasie. Poprawił ładunek mięsa na plecach i znów całą uwagę skupił na wędrówce poprzez labirynt. Szybko dotarł do Strefy C. Tu był bezpieczny. Tu miał swą jaskinię. Zmagazynował zdobycz. Przygotował kolację. Ból rozsadzał mu czaszkę. Dziewięć lat samotności właśnie dobiegło kresu. Samotność jest czysta, a oni ją skazili. Po raz kolejny Muller poczuł się zdradzony. Nie chciał od Ziemi niczego, byle tylko dała mu spokój, a okazało się, że nie dostanie nawet i tego. Och, jakże będą cierpieć, jeśli zdołają dotrzeć do niego poprzez labirynt. Jeśli…
Źródło: Vesper
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1960, kończy 64 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1964, kończy 60 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1967, kończy 57 lat