Comic-Conie nasz malutki, rośnij nam duży… – relacja z San Diego Comic-Con 2015
Z każdym rokiem coraz bardziej dociera do mnie, że jeśli relacjonowanie SDCC od środka ma mieć sens dla kogokolwiek prócz relacjonującego, to nie może się ono skupiać ani na podawaniu newsów – które, jak już kiedyś pisałem, w większości macie nieco szybciej z sieci niż ktokolwiek z nas na miejscu – ani też na własnych, fanowskich emocjach, bo te przecież nie mogą się udzielić innym tak, by przynieść pełną satysfakcję. O czym więc pisać? Ano myślę, że najlepiej o tym, co się na SDCC zmieniło, zwłaszcza z perspektywy ulicy i zwykłego użytkownika. Pozwólcie więc, że na tym właśnie skupię się teraz w swoim podsumowaniu, jednocześnie przypominając, jakimi zasadami rządzi się ten konwent.
Z każdym rokiem coraz bardziej dociera do mnie, że jeśli relacjonowanie SDCC od środka ma mieć sens dla kogokolwiek prócz relacjonującego, to nie może się ono skupiać ani na podawaniu newsów – które, jak już kiedyś pisałem, w większości macie nieco szybciej z sieci niż ktokolwiek z nas na miejscu – ani też na własnych, fanowskich emocjach, bo te przecież nie mogą się udzielić innym tak, by przynieść pełną satysfakcję. O czym więc pisać? Ano myślę, że najlepiej o tym, co się na SDCC zmieniło, zwłaszcza z perspektywy ulicy i zwykłego użytkownika. Pozwólcie więc, że na tym właśnie skupię się teraz w swoim podsumowaniu, jednocześnie przypominając, jakimi zasadami rządzi się ten konwent.
Zacznijmy od tego, że - jak pewnie wiecie - w San Diego od dłuższego czasu zaczynało się robić za ciasno. San Diego Convention Center, korpus konwentu, w którym biją dwa jego serca, czyli wielka sala wystawowa oraz Hala H (nazywana powszechnie Halą Hell ze względu na trudność dostania się do środka i konieczność stania w wielogodzinnych kolejkach, czasem w skwarze), już dawno nie jest samowystarczalne i wymaga wsparcia okolicznych hoteli, także w kwestiach programowych. To, że czasem trzeba więc przedreptać z głównego budynku do pobliskiego Hiltona czy Marriotta, nie dziwi już nikogo, choć - nie ukrywajmy - w powszechnej spiekocie mogłoby męczyć. Szczęśliwie w tym roku w San Diego było ciepło, ale nie jakoś bardzo gorąco, więc to akurat dało się przetrwać. Same odległości jednak... Dość powiedzieć, że według krokomierza w moim telefonie pokonywałem dziennie, poruszając się w zasadzie wyłącznie po terenie okołokonwentowym i dzielnie uczestnicząc w prelekcjach oraz panelach, około 30 kilometrów. Pomyślcie, ile na to chodzenie wypada punktów programu, cholernie przecież napiętego! Stąd docierające także do nas głosy o tym, żeby konwent przenieść. Tu, w samym mieście, było o tym dość głośno, bo choć impreza jest dla lokalsów sporym obciążeniem, to stanowi również bardzo poważny zastrzyk finansowy tak dla miasta, jak i lokalnych biznesów. Utracenie tego na rzecz Vegas (najbardziej prawdopodobny i najczęściej wymieniany kontrkandydat, ze względu na brak warunków w Los Angeles) byłoby dla San Diego nie lada ciosem.
Jak już pewnie wiecie, udało się zrobić unik i kupić aktualnej stolicy nerdów jeszcze trzy lata. Do 2018 impreza na pewno odbywać się będzie w tym samym miejscu, choć sądząc po już trwających pracach, wkrótce mającym się zmienić nie do poznania. Nieco kłopotliwa w tym roku budowa obok Marriottu to pierwsza jaskółka – w miejscu dzisiejszych rusztowań już za rok ma stać wielka sala widowiskowa, porównywalna z drugą co do wielkości salą konwentową, Ballroomem 20, a w planach jest też zasypanie części jachtowego portu na tyłach centrum i postawienie tam nowych budynków oraz lepsze zagospodarowanie przestrzeni pomiędzy budynkami. Wszystko po to, by impreza, dziś zablokowana technicznie na poziomie 150 tysięcy uczestników, mogła się dalej rozrastać.
W samą porę, bo natłok ludzi przy jednoczesnym ograniczeniu przestrzennym odczuwało się nie tylko za sprawą wszechobecnego ścisku. Największą i jednocześnie najtrudniejszą dla fanów zmianą były nowe regulacje autografowe. Jak pamiętacie z moich poprzednich relacji, system zdobywania autografów wygląda tak, że w długiej kolejce losujesz, czy uda ci się zdobyć wristbanda lub ticket do podpisywania. Jeśli tak, masz zagwarantowane spotkanie z gwiazdą (a najczęściej z całą ich grupą powiązaną z daną produkcją), autograf i ogólnie chwilę. Tak przynajmniej było do tej pory.
Wymuszona przepisami przeciwpożarowymi, wprowadzona właśnie zmiana wydaje się w stosunku do powyższego niewielka, ale jednak jest dość kluczowa. W trosce bowiem o gładki przepływ ludzi w alejkach i niegenerowanie przestojów zakazano stojącym w kolejkach wszelkich personal photo czyli selfie, zdjęć robionych przez kolegę, który właśnie podpis dostał etc. Czas z gwiazdą skrócił się tym samym znacznie, choć na obronę systemu można powiedzieć, że i liczba szczęściarzy w losowaniu podwoiła się lub potroiła. Dzięki temu na przykład dane mi było spotkać (i zdobyć autografy) Bruce'a Campbella, Sama Raimiego czy Lucy Lawless, z którymi jednak nie mam w tym doborowym składzie pamiątkowego foto.
Inne zmiany to czyste technikalia. Gadżety, którymi obdarowują fanów filmowe studia i telewizyjne stacje, nie były już rozdawane przez godzinę dwa razy dziennie, tylko przez dwadzieścia minut co godzinę lub dwie. Hali H opracowano wreszcie system, który całonocne stanie w kolejce czyni opcjonalnym, a nie obligatoryjnym, gdy chce się zobaczyć poranne panele. Wreszcie, by umilić konwentowiczom stanie w kolejkach, zaplanowano masę szalonych eventów – jak chociażby Zack Snyder w Batmobilu podjeżdżający pod Halę H – a także zarezerwowano pakiety wejściówek na wieczorne imprezy dla przypadkowych konwentowiczów. Jeśli miałeś szczęście, to zamiast koralika gwarantującego ci na przykład podpis obsady "Game of Thrones" mogłeś... iść z nimi na imprezę dla dziennikarzy na dachu któregoś z hoteli. Z tego, co wiem, nie było tego wcześniej, a przynajmniej nie na taką skalę.
Czytaj dalej...
Kalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat