Gdy byłem małym dzieckiem, babcia opowiadała mi straszną historię do poduszki. Dawno temu żyły sobie dwie przyjaciółki. Kobiety łączyła silna więź i pewnego dnia obiecały sobie, że ta, która pierwsza odejdzie z tego świata, odwiedzi tę żyjącą. Lata mijały, przyjaciółki się zestarzały i jedna z nich rzeczywiście zmarła. Ta, która pozostała, pewnej samotnej i ciemnej nocy usłyszała, że ktoś puka do okna chaty. Gdy zdała sobie sprawę, że to jej nieżyjąca towarzyszka, umarła z przerażenia. I tak znów mogły być razem w zaświatach. Może nie jest to wyjątkowo złowieszcza opowieść, ale wówczas moja kochana babcia napędzała mi nie lada pietra. Zauważmy też, że w kwestii struktury narracyjnej wszystko tu się zgadza – mamy rozpoczęcie, nagły zwrot akcji w rozwinięciu i szczęśliwe zakończenie. Nie ma to jak krótka historia z dreszczykiem w ustach charyzmatycznego gawędziarza, prawda? Z czasem straszne opowieści przekazywane nocą przy ognisku ewoluowały w pełnoprawne horrory. Literatura, słuchowiska radiowe, seriale telewizyjne, filmy kinowe zawłaszczyły sobie konwencję grozy. Nie wszystkie jednak straszyły należycie. Do pełnego sukcesu konieczne były: atmosfera oraz ciekawy i oryginalny pomysł. Nawet najbardziej złożony i wielowątkowy film grozy nie sprawdzi się, jeśli opowieść będzie słaba. Tym samym powracamy do esencji tematu, czyli babcinej historii z dreszczykiem opowiadanej wnukom do poduszki. Ich siła leży zarówno w prostocie, jak i w nostalgii za czasami, gdy baliśmy się cienia w kącie pokoju czy niepokojącego odgłosu za oknem. To właśnie na tym bazowały historie o duchach przekazywane (zazwyczaj przez starszych tym trochę młodszym) przy ognisku. Nic więc dziwnego, że popkultura wykorzystała ten potencjał.

Zdjęcia z serialu Bajarz

ITV
+6 więcej
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych w telewizji można było obejrzeć bardzo ciekawy serial pod tytułem Bajarz. Brytyjska produkcja z 1988 była dostępna także w naszym kraju i cieszyła się dość dużą popularnością. W każdym odcinku spotykaliśmy tytułowego narratora (wcielał się w niego świetny jak zawsze John Hurt), który siedząc w swojej izbie, rozpoczynał kolejną opowieść. Dzięki niemu przenosiliśmy się do magicznych krain, w których niekonwencjonalni bohaterowie przeżywali mrożące krew w żyłach przygody. Bajarz, mimo że korzystał z baśniowej konwencji fantasy, miał w sobie dużo mroku i naprawdę potrafił przestraszyć (szczególnie młodszych widzów). Serial Jima Hensona (twórcy Muppetów) posiadał wszystko to, czego potrzebuje opowieść grozy. Wystarczył dwudziestoparominutowy odcinek, żeby zaprezentować chwytającą za serce baśń, przepełnioną horrorem, romansem i humorem. Czy proste historie z dreszczykiem mają szansę na popularność w natłoku wielowątkowych horrorów, które ciągną kilka gatunkowych srok za ogon? Okazuje się, że ta konwencja wciąż trzyma się całkiem nieźle. Co prawda słynne Opowieści z krypty już dawno pokryły się kurzem, ale całkiem nieźle radzi sobie Creepshow, którego 2. sezon możecie oglądać w czwartki o 22:00 na antenie AMC (w najbliższy czwartek od 21:00 możecie obejrzeć też powtórkę pierwszego odcinka). Serial dostał niedawno zamówienie na 3. sezon. Koncept fabularny opiera się na filmie z lat osiemdziesiątych pod tym samym tytułem, autorstwa George’a Romero. Krótkie, zamknięte historie przynoszą grozę funkcjonującą w przewrotnej symbiozie z czarnym humorem. Creepshow puszcza do nas oko, zadając pytanie: „co by się stało, gdybyśmy postawili na głowie wyświechtane standardy kina grozy?”. 2. sezon serialu, idzie jeszcze krok dalej, bo składa wspaniały hołd kinowym klasykom horroru. Dzięki temu serial to nie makabryczny miszmasz klasy „B”, a postmodernistyczna jazda bez trzymanki. Creepshow pokazuje, jak wielki potencjał mają krótkie opowieści z dreszczykiem. Gdy wydaje się, że już więcej nie zmieści się do dwudziestominutowego epizodu, serial wydaje się mówić „potrzymaj mi piwo”. Pokazuje, jak należy opowiadać historie grozy, żeby nie znudzić odbiorcy.

Zdjęcia z 2. sezonu serialu Creepshow

fot. Curtis Baker/Shudder/AMC
+14 więcej
Nie byłoby telewizyjnych antologii grozy, gdyby nie literatura i krótkie opowiadania w konwencji horroru. Mistrzem takiej formy jest oczywiście Stephen King i to on zrobił najwięcej, aby ją rozpropagować. „Chcesz być pisarzem? Pisz jak najczęściej!”, odpowiada słynny autor na pytanie o źródło swojego sukcesu. Krótkie opowiadania sprzyjają płodności twórczej, ale do pełnego triumfu potrzebna jest jeszcze doza talentu. Przed Stephenem Kingiem tuzami krótkich literackich horrorów byli Edgar Allan Poe i H.P. Lovecraft. Ten drugi słynie z wykreowania spójnego uniwersum przepełnionego Wielkimi Przedwiecznymi i Bogami Zewnętrznymi. Był on również mistrzem krótkiej formy, którą uskuteczniał zarówno na płaszczyźnie Mitów Cthulhu, jak i zupełnie niezależnie. Co ciekawe, zarówno King, jak i Lovecraft mają swój udział we wspomnianym wcześniej Creepshow. Ten pierwszy napisał tekst, na podstawie którego powstał premierowy epizod serii. Lovecraft natomiast stał się inspiracją dla wielu spektakularnych momentów 2. sezonu. Greg Nicotero, showrunner Creepshow, sięgnął więc po twórczość mistrzów literackich opowieści z dreszczykiem. Takie połączenie było po prostu skazane na sukces. Creepshow to stosunkowo nowy format, który z każdym sezonem powiększa grono fanów na całym świecie. Amerykańską klasyką jest natomiast Strefa mroku. Produkcja zaczęła swój żywot pod koniec lat pięćdziesiątych i z krótkimi bądź dłuższymi przerwami dotrwała aż do dziś. W 2019 roku pojawiła się nowa wersja tego serialu, za którą odpowiedzialny jest guru współczesnego horroru, Jordan Peele (Uciekaj!). Przez kolejne dziesięciolecia Strefa mroku w bezkompromisowy sposób rozprawiała się z lękami i obawami Amerykanów – od historii o duchach, przez przybyszów z kosmosu, aż po widmo wojny nuklearnej czy eksperymenty naukowe. Przy Strefie mroku pracowali między innymi J. Michael Straczynski, George R.R. Martin, Stephen King i Wes Craven, a przed kamerą pojawiali się znani amerykańscy aktorzy. Wielkie nazwiska świadczą o tym, że Hollywood absolutnie nie traktuje z pobłażaniem babcinych opowieści z dreszczykiem. Mimo upływu lat i gatunkowej ewolucji horroru nadal mają się one świetnie. To, jak daleko można zajść w tej formie, udowadnia jeden z ostatnich odcinków 1. sezonu Creepshow, oparty na opowiadaniu syna Stephena Kinga, Joego Hilla. Silver Water of Lake Champlain to rodzinny dramat skupiający się na dziecku, które wbrew niesprzyjającemu otoczeniu, musi walczyć o spuściznę swojego ojca. Epizod jest nieco dłuższy niż pozostałe odsłony w pierwszej serii, ale ma w sobie więcej głębi niż niejeden pełnometrażowy przebój kinowy. Z kolei finałowy odcinek 2. sezonu tworzy efektowny kolaż współczesności  i klasyki. Formuła wciąż ewoluuje, a kolejne telewizyjne produkcje pokazują siłę krótkich opowieści. Czarne lustro już od wielu lat straszy nas demonami przyszłości. Pokój 104 braci Duplass udowadnia, że im dziwniejsza historia, tym lepsza. Lore od Amazonu zachwyca strukturą, a Miłość, Śmierć i Roboty w minimalistycznej formie upycha maksimum treści. Dlaczego przepadamy za krótkimi historiami z dreszczykiem? Jest tak, ponieważ lubimy się bać – ta odpowiedź jest oczywista. Z drugiej strony ubolewamy, gdy nasz strach zostaje rozmieniany na drobne i gdy esencja tego, czego naprawdę się boimy, ustępuje miejsca obowiązkowym we współczesnym kinie gatunkowym ozdobnikom. Opowieść musi trafiać w sedno, a dwudziestominutowa forma serialowych odcinków po prostu to wymusza. Gdy dodatkowo udaje się w tym zmieścić jeszcze postmodernistyczne zagrywki i nawiązania do popkultury, możemy mówić o pełnym sukcesie. Ogniskowi bajarze i starsi gawędziarze z pewnością pokiwaliby głową z aprobatą podczas seansu Creepshow czy Strefy mroku. 2. sezon „Creepshow” w czwartki o 22:00 na kanale AMC.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj