Nie taki George R. R. Martin straszny…
Co byś zrobił, drogi czytelniku, gdyby na twoje wesele ni z tego, ni z owego wparował George R. R. Martin? Gdyby jeszcze dodatkowo jeden z członków zamówionej specjalnie na ten dzień kapeli – ten ze specyficznym poczuciem humoru – zaczął grać pierwsze nuty "Rains of Castamere"? Otóż najprawdopodobniej zacząłbyś uciekać.
Co byś zrobił, drogi czytelniku, gdyby na twoje wesele ni z tego, ni z owego wparował George R. R. Martin? Gdyby jeszcze dodatkowo jeden z członków zamówionej specjalnie na ten dzień kapeli – ten ze specyficznym poczuciem humoru – zaczął grać pierwsze nuty "Rains of Castamere"? Otóż najprawdopodobniej zacząłbyś uciekać.
Zaprawdę wielka jest siła zarówno książkowej serii "Pieśń Lodu i Ognia", jak i opartego na niej serialu Gra o tron. Na tyle wielka, że większość fanów serialu (zwłaszcza serialu!) nie wie, że Martin napisał cokolwiek innego, i kojarzy go tylko jako sadystycznego gościa, który zabija ich ulubionych bohaterów w potwornych okolicznościach. Tymczasem Martin to człowiek, który pisze niemal nieprzerwanie od kilkudziesięciu lat. Jego twórczość ewoluuje wraz z nim i otaczającą go rzeczywistością. Powiedzieć, że zna się twórczość George'a Martina po przeczytaniu "Pieśni Lodu i Ognia", to tak, jakby powiedzieć, że zna się Polskę po zwiedzeniu Warszawy. Warto cofnąć się w czasie do lat 60. ubiegłego wieku i przez pryzmat opowiadań, scenariuszy seriali oraz najróżniejszych prób literackich spojrzeć na George'a R. R. Martina z nieco innej – mniej demonicznej – perspektywy.
Dzieciństwo i "śmieszne książeczki"
Jako dzieciak George R. R. Martin miał tylko jednego odbiorcę: siebie samego. Dziwaczne, niekiedy potworne historie powstające początkowo tylko w jego głowie musiały w końcu znaleźć swoje ujście, toteż młody adept pióra dość szybko zaczął przelewać je na papier. Wkrótce też znalazł swoich pierwszych odbiorców poza sobą. Były to dzieciaki z sąsiedztwa, które kupowały jego opowiadania po centa za stronę. Jak sam autor wspomina w "Retrospektywie", za pięciostronicową historię zgarniał wtedy niebagatelną sumę pięciu centów, co w przekładzie na dziecięcy, do bólu pragmatyczny sposób myślenia równało się w tamtych czasach jednemu Milky Wayowi. Życie było słodkie.
Poza wymyślaniem historii o potworach i wczesnym rozpoczęciem pisania George R. R. Martin był raczej normalnym dzieciakiem. Wspinał się na drzewa, grał w baseball i jeździł na wrotkach. Poza tym od najmłodszych lat był wielkim fanem komiksów, które sam nazywał "śmiesznymi książeczkami". Trzeba jednak podkreślić, że w latach 60. komiksy tylko w niewielkim stopniu przypominały te dzisiejsze. Fandom komiksowy dopiero zaczynał raczkować, a takie nazwy jak Marvel czy DC nie istniały jeszcze w powszechnej świadomości w takim stopniu, jakiego świadkami jesteśmy obecnie. Odbijane na tandetnych powielaczach "śmieszne książeczki" były bardzo kiepskiej jakości, a ich cena sięgała 25 centów. Jest to uderzające zwłaszcza dzisiaj, gdy do kin co i raz trafia posiadająca wielomilionowy budżet produkcja o superbohaterach.
Kontakty z fanzinem komiksowym Martin rozpoczął od pisania listów do redakcji. Wkrótce potem w cieniutkich broszurach można było znaleźć także jego artykuły. Po pewnym czasie w "The Comic World News" dorobił się własnej rubryki, w której zastanawiał się, jak uratować część komiksów przed upadkiem.
W liceum wiązał swoją przyszłość z dwoma zawodami. Najpierw chciał zostać astronautą, ale później wymyślił sobie równie oderwany od powierzchni Ziemi zawód, a mianowicie: pisarstwo. Przeciętny pisarz zarabiał wtedy 1200 dolarów rocznie, czyli nie za wiele, delikatnie mówiąc. Młody, niepozbawiony jeszcze idealizmu George nie poddał się jednak i wygrzebał gdzieś ze strychu starą maszynę do pisania. W "Retrospektywie" swoją walkę z przedpotopową maszyną opisuje w ten sposób: "Trudziłem się nad klawiaturą tak długo, aż wreszcie stałem się prawdziwym mistrzem stukania jednym palcem. Czarna połowa czarno-czerwonej taśmy wytarła się tak bardzo, że ledwie można było odczytać słowa, ale nadrabiałem to, naciskając klawisze tak mocno, że w papierze pozostawały wgłębienia".
Ciąg dalszy nie nastąpił
Jego pierwsze trzy opowiadania dotyczyły – jakżeby inaczej – superbohatera. Garizana – Mechanicznego Wojownika, który był... mózgiem zamkniętym w kulistym akwarium. Ten mało oryginalny pomysł prawie trafił do druku! Prawie! Przyjął go jeden z małych fanzinów, który zniknął przed ukazaniem się pierwszego numeru. Jako że Martin nie znał wtedy takiego urządzenia jak kalka, jego pierwsze opowiadania przepadły razem z pismem. Kolejny superbohater – zamaskowany Manta, który strzelał małymi gilotynkami – miał więcej szczęścia i dostał się na strony drugiego numeru "Ymira" w lutym 1965 roku. Historia kończyła się słowami "Ciąg dalszy nastąpi". Nie nastąpił... Drugie, znacznie bardziej rozbudowane opowiadanie o Mancie miało się ukazać w numerze szóstym, jednak nim to się stało, "Ymir" odszedł w niepamięć. Manta podążył w niebyt śladami Garizana.
Trzeba przyznać, że Martin trafił na okres, w którym znacznie łatwiej niż dzisiaj można było opublikować swoje opowiadanie (nie wliczając oczywiście internetu). Wtedy fanziny wyrastały jak grzyby po deszczu, a ich twórcy desperacko poszukiwali ciekawych historii. Problemem było to, że pół lub całkiem amatorskie pisemka znikały równie szybko, jak się pojawiały.
Pierwszym poważniejszym debiutem Martina było opowiadanie "Tylko dzieciaki boją się ciemności", w którym głównym bohaterem był walczący z nadprzyrodzonymi istotami Doktor Weird. Młody pisarz otrzymał za nie nagrodę Srebrnego Alleya (Złote Alleye przyznawano profesjonalistom, natomiast fanom - Srebrne). Nagrody jednak nie otrzymał. Dlaczego? Ano dlatego, że organizator zbankrutował... Ciąg dalszy ponownie nie nastąpił.
Pisarski kryzys w college'u
W college'u pojawiło się mnóstwo nowych wrażeń, ciekawych ludzi, interesujących przedmiotów i równie (a nawet bardziej) interesujących dziewczyn. Czasu na pisanie i na "śmieszne książeczki" było zdecydowanie mniej. Głównym kierunkiem studiów Martina było dziennikarstwo. Z tego okresu pochodzi kilka opowiadań o różnej tematyce. Najpierw zainteresował się historią Skandynawii, a przede wszystkim upadkiem twierdzy Sveaborg zwanej Gibraltarem Północy. Zawarł w nim rozterki szwedzkiego pułkownika Bengta Antonena, który zdaje sobie sprawę z faktu, że w apogeum wojny rosyjsko-szwedzkiej w 1808 roku dowództwo popełnia błąd (chce poddać twierdzę Rosjanom), i próbuje mu się w jakiś sposób przeciwstawić.
Następnie przyszedł rok 1968 – rok pełen napięć politycznych – a wraz z nim pomysł na agenta w stylu Jamesa Bonda. Jego detektyw nazywał się Maxim de Laurier i miał walczyć z dyktatorami w odległych, egzotycznych krajach. Zanim jednak trafił na papier, zmianie uległy trendy polityczne, a wraz z nimi ewoluował także i sam bohater.
Mniej więcej w tym samym czasie Martin napisał także kilka opowiadań z gatunku fantastyki naukowej, a jedno z nich ustanowiło niechlubny rekord w pisarskiej historii Martina. "The Added Safety Factor" zostało odrzucone 42 razy... Drugie, zatytułowane "Bohater", przedstawiało losy dowódcy, który zwątpił w sens prowadzonej wojny i w to, czy rzeczywiście chciałby być tym tytułowym bohaterem. Pełen nadziei student III roku wysłał swój tekst do "Playboya" i "Analogu", skąd wrócił dwukrotnie ze standardową odmową, a następnie do "Galaxy", gdzie zaginął na ponad rok. Niełatwo dający za wygraną Martin zadzwonił do redakcji z pytaniem, co się stało z jego opowiadaniem. Sekretarka początkowo chciała go spławić, jednak gdy tylko usłyszała tytuł "Bohater", całkowicie zmieniła podejście do nerwowo przełykającego ślinę rozmówcy po drugiej stronie słuchawki. Okazało się, że dzielnie walczący o swój byt "Bohater" został przyjęty do druku już rok wcześniej, jednak maszynopis i zlecenie zakupu wsunęły się za segregator i dopiero teraz ktoś na nie trafił. Opowiadanie pojawiło się na łamach "Galaxy", a Martin zgarnął za nie 50 dolarów.
Na V roku zaczął dziennikarski staż w Waszyngtonie w Kapitolu. Był rok 1971, pełen konfliktów w amerykańskim społeczeństwie, a Martin spędzał ten czas w rozkołatanym sercu wzburzonego państwa. Pisarz w intrygujący sposób opisuje swój wygląd z tamtego okresu: "Włosy opadały mi do ramion, nosiłem spodnie dzwony, okulary słoneczne w metalowej oprawie oraz musztardowożółtą, dwurzędową sportową kurtkę w czarne prążki". Niełatwo sobie takiego Martina-hippisa wyobrazić. Warto też dodać, że opiekun stażystów ciągle wykreślał wielkie fragmenty sprawozdań początkującego pisarza-dziennikarza, twierdząc, że są wyssane z palca.
Trudny początek dorosłości
Po studiach przyszedł największy kryzys osobisty w życiu Martina. Młodemu idealiście w musztardowożółtej marynarce wydawało się, że wkrótce zacznie dorosłe, pełne wrażeń życie, a oferty pracy spłyną na niego szerokim strumieniem. Głównym pytaniem, jakie sobie wtedy zadawał, było: "Czy będę miał czas na pisanie?". Nie to było jednak jego największym problemem. Pomimo skończonych studiów i odbytego stażu niemal nikt nie chciał przyjąć go do pracy. Ostatecznie trafił z powrotem do swojego rodzinnego Bayonne, gdzie zajął się, tak jak podczas wcześniejszych wakacji, pisaniem sprawozdań z lokalnej ligi baseballowej. W przededniu wkroczenia w dorosłość nie miał dziewczyny, sensownej pracy i mieszkał w domu z rodzicami. Można się załamać. Dysponował jednak dużą ilością czasu i maszyną do pisania, więc postanowił wziąć sprawy w swoje ręce.
Z tego okresu najbardziej znanymi opowiadaniami i swoistymi kamieniami milowymi w pisarskiej karierze Martina były "Mgły odpływają o świcie" i "Drugi rodzaj samotności". Pierwsze z nich to typowy przykład twórczości Martina. Odległy, nieznany, a jednak trochę podobny do naszego świat i bohaterowie nieróżniący się specjalnie charakterem od tych podróżujących z nami codziennie rano autobusem. Jest w tej historii jakaś "cząstka dziwności", która sprawia, że czytelnik cały czas oczekuje na to, co też może wyłonić się z odpływającej o świcie mgły.
"Drugi rodzaj samotności" to opis osobistego kryzysu życiowego autora wtłoczony do głowy zagubionego gdzieś w kosmicznej pustce astronauty. Autor opisuje tę historię w taki sposób: "o opowiadanie było dla mnie przełomem. Wszystko co dotąd pisałem, płynęło wyłącznie z głowy, a ono zrodziło się również w moim sercu i w jajach. Pierwszy raz po ukończeniu opowiadania poczułem lęk, pierwszy raz zadałem sobie pytanie: «Czy naprawdę chcę, żeby ludzie to przeczytali?»". Oba opowiadania trafiły do "Analogu", a więc do jednego z najbardziej prestiżowych magazynów SF w tamtych czasach. "Drugi rodzaj samotności" został nawet opowiadaniem miesiąca w grudniu 1972.
Następna była "Pieśń dla Lyanny". Nie, nie chodzi o Lyannę Stark, siostrę Neda Starka (tego z uciętą głową), tylko zupełnie inną Lyannę – czytającą w myślach i podróżującą po innych planetach. Jest to z całą pewnością inna Lyanna, jednak z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że pierwowzorem obu postaci mogła być ta sama osoba (choć dowodów na to brak). Tego lata Martin zakochał się i to dało mu inspirację. Jak sam wspomina w "Retrospektywie", miłość (pierwszy raz w życiu odwzajemniona) była emocjonalnym jądrem tego opowiadania, a bez niej "byłby jak przysłowiowy ślepiec, próbujący opisać zachód słońca". Była to najlepsza i najbardziej osobista opowieść, jaką do tego momentu wymyślił. Była również pierwszą jego historią, której udało się zdobyć prestiżowe wyróżnienie – nagrodę Hugo.
U progu wielkości
Od mało znanego fana komiksów z Bayonne w New Jersey George R. R. Martin powoli, krok po kroku zaczął wspinać się po drabinie kariery pisarskiej. Początki, jak widać powyżej, nie były łatwe, a choć w większości przypadków udawało mu się publikować w mniej lub bardziej znanych fanzinach i czasopismach, nie uniknął też spektakularnych porażek. Nie poddawał się jednak i brnął wciąż za dziecięcym marzeniem, które mogło okazać się tylko mrzonką.
Akcja wymyślanych przez niego historii toczy się zazwyczaj w odległych światach – czasem w sensie fizycznym, a czasem metaforycznym. W niektórych opowieściach przenosimy się niby na odległą, nikomu nieznaną planetę, ale bolączki, z którymi borykają się bohaterowie, są jak najbardziej ludzkie. W innych przypadkach widzimy dobrze nam znaną Ziemię, ale w tak krzywym zwierciadle, że jest ona niejednokrotnie bardziej obca od odległych planet.
Z młodzieńczego szaleństwa, skakania po gatunkach i dziecięcej fascynacji superbohaterami oraz kosmosem niczym z porannej mgły zaczął powoli wyłaniać się kształt martinowskiego stylu. Trudno jednoznacznie określić go jako pisarza SF, fantasy albo horroru. Sam autor jeży się, gdy próbuje mu się narzucić sztywny podział na gatunki. Coś, co przebija się przez jego utwory bez względu na gatunek, to pewien rodzaj pesymizmu, specyficzne, nieco cyniczne poczucie humoru i to coś, co czytelnikowi nie pozwala oderwać się od lektury do ostatniej kartki. Nazwałem to wcześniej "pierwiastkiem dziwności". Ta właśnie dziwność rozkwitła i dojrzała w najsłynniejszych i najciekawszych opowiadaniach Martina. Ale o nich więcej za tydzień.
W kolejny wtorek druga część artykułu poświęconego George'owi R.R. Martinowi.
Zarówno opisywane opowiadania, jak i cytaty pochodzą z "Retrospektywy" George'a R. R. Martina w przekładzie Michała Jakuszewskiego, Danuty Górskiej, Arkadiusza Nakoniecznika i Ewy Witeckiej z 2003 roku.
Źródło: fot. Nick Briggs / ©2010 HBO
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat