American Gods: sezon 1, odcinek 1-4 – recenzja przedpremierowa
Starz postanowiło urozmaicić swoją ramówkę, serwując serial znacząco odbiegający jakością i narracją od tego, co przygotowywało dotychczas. To świetna wiadomość.
Starz postanowiło urozmaicić swoją ramówkę, serwując serial znacząco odbiegający jakością i narracją od tego, co przygotowywało dotychczas. To świetna wiadomość.
Shadow Moon (Ricky Whittle) czeka w więzieniu na zakończenie swojego wyroku, co ma nastąpić niebawem. Zostaje wypuszczony kilka dni wcześniej, by móc uczestniczyć w pogrzebie swojej żony Laury (Emily Browning), która zginęła w wypadku samochodowym. Podczas podróży na ceremonię Shadow poznaje tajemniczego mężczyznę o imieniu Wednesday (Ian McShane). Zgadza się zostać jego kompanem na czas wyprawy. Podczas wspólnej drogi Shadow zaczyna orientować się, że świat jest zamieszkały przez licznych bogów. Młodych i starych. Zapomnianych i tych wielbionych przez miliony. Jaki plan ma Wednesday i dokąd tak naprawdę prowadzi ta podróż?
Bryan Fuller, który wcześniej odpowiadał za Hannibala, postanowił pokazać, czym byłaby opowieść o doktorze Lecterze, gdyby NBC nie oglądało się tak bardzo na wyniki oglądalności i potraktowało projekt jako serial artystyczny. Widać, że włodarze telewizji Starz, która przygarnęła Fullera, dali mu wolną rękę. Zawierzyli jego wizji. Nie ograniczali pomysłów, niektórych bardzo wykręconych, słusznie twierdząc, że tej opowieści nie da się przedstawić w tradycyjny sposób. Tu potrzebna jest doza szaleństwa.
Na korzyść American Gods przemawia fakt, że serial emitowany w kablówce może pozwolić sobie na więcej nagości i brutalności. Twórcy niewątpliwie wykorzystują tę możliwość. Krew leje się strumieniami, a odcięte kończyny fruwają w powietrzu niczym w Spartakusie. I to już w pierwszych 5 minutach serialu. Widać również, że telewizja nie oszczędza pieniędzy na scenografii. Ekranizacja książki Neila Gaimana jest obecnie najpiękniejszą produkcją, jaką można oglądać na małym ekranie. Dbałość o detale, mroczny, ale i piękny świat stworzony przez speców od scenografii zachwyca.
Jednak ani duży budżet, ani nawet genialny sposób narracji nie przyniósłby efektu bez dobrej obsady. Najmocniejszymi nazwiskami są oczywiście McShane i Gillian Anderson, którzy w swoich rolach czują się fenomenalnie i wprost hipnotyzują widza za każdym razem, gdy pojawiają się na ekranie. Wydaje mi się również, że Ian nigdy nie czuł się tak dobrze w żadnej roli, jak grając Wednesdaya. W zestawieniu z tymi nazwiskami trochę gorzej radzi sobie grający Shadowa Ricky Whittle, któremu brakuje chyba jeszcze doświadczenia.
Fuller też nie skupia się zbyt długo na każdym napotkanym przez swoich bohaterów bogu. Dostają oni zazwyczaj jeden lub maksymalnie dwa odcinki na pokazanie swojej historii i zaprezentowanie się widzom. Jest to bardzo ciekawy zabieg pozostawiający drobny niedosyt. Jak choćby po spotkaniu Czernoboga (genialny Peter Stormare), rozgrywającego z Shadowem grę w warcaby, w której głowa przegranego zostanie rozwalona wielkim młotem do zabijania świń.
Jestem przekonany, że po American Gods sięgną zarówno fani powieści Gaimana, by zobaczyć, czy telewizja podeszła do ich ukochanej książki z należytym szacunkiem, jak również ci, którzy z dziełem pisanym z wielu względów się nie zapoznali i wolą poznać tę historię w wersji fabularnej. Wydaje mi się, że obie grupy będą bardzo usatysfakcjonowane. Również osieroceni fani Hannibala szukający serialu o podobnej wrażliwości artystycznej powinni być zadowoleni. Z pewnością znajdą się marudy, którym nie spodobają się pewne zmiany, jakich dokonał Fuller. Jednak trzeba pamiętać, że książka została wydana w 2001 roku, a mamy 2017. Realia się zmieniły, a więc trzeba było to uwzględnić w ekranowanej opowieści. Zwiększono chociażby rolę i znaczenie Bilquis i Technical Boya. Mogę jednak uspokoić, że wszystkie zmiany otrzymały błogosławieństwo Gaimana.
American Gods z pozoru przypomina typowy serial drogi. Bohaterowie jeżdżą od jednego boga do drugiego, starając się wykonać swoją misję. I gdy już wydaje nam się, że wiemy, w którym kierunku to wszystko zmierza, gdzieś w czwartym odcinku twórcy postanawiają tak zamieszać, że widz nie może wyjść z podziwu co właśnie dzieje się na ekranie.
Czy American Gods wnosi coś nowego do telewizji? Na pewno nie, bo w sumie trudno jest już widzów czymś zaskoczyć. Niemniej jest to powiew świeżości w zdominowanej podobnymi formatami telewizji. Polecam.
Recenzja pierwotnie została opublikowana 18 kwietnia
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1971, kończy 53 lat
ur. 1986, kończy 38 lat
ur. 1985, kończy 39 lat
ur. 1970, kończy 54 lat
ur. 1978, kończy 46 lat