Blood Drive: sezon 1, odcinek 11 – recenzja
Brutalne walki na arenie to idealny temat dla takiego groteskowego i krwawego grindhouse’a, jakim jest Blood Drive. Czy twórcy serialu udanie sparodiowali starcia gladiatorów, czy tym razem nie stanęli na wysokości zadania?
Brutalne walki na arenie to idealny temat dla takiego groteskowego i krwawego grindhouse’a, jakim jest Blood Drive. Czy twórcy serialu udanie sparodiowali starcia gladiatorów, czy tym razem nie stanęli na wysokości zadania?
11 odcinek, z małymi wyjątkami, to prawdziwa krwawa jatka. Bitwa n arenie usatysfakcjonuje zarówno fanów niezobowiązującego mordobicia, jak i miłośników grindhouse’owej estetyki. Twórcy dali się ponieść fantazji, przygotowując krwawą sieczkę z prawdziwego zdarzenia. To wielki hołd dla prekursorów gatunku i dowód na to że Blood Drive jest serialem, który z wielkim szacunkiem podchodzi do swoich protoplastów.
Zacznijmy jednak od początku. Arthur, Grace i Slink przybywają na metę wyścigu. Tutaj ma się odbyć wielki finał rywalizacji. Zawodnicy z całego świata spotykają się na arenie i walczą na śmierć i życie. Przetrwa tylko jeden, który stanie się Primo, mistrzem i zwycięzcą krwawego wyścigu. Arthur i Grace, będący teraz zakochaną parą, nie biorą oczywiście pod uwagę zabijania, jednak pewne wydarzenia sprawiają, że zostają zmuszeni rzucić się w morderczy wir.
W bieżącym odcinku Blood Drive dzieje się tak dużo ważnych rzeczy, że można go uznać za kluczowy dla całej fabuły. Po pierwsze ujawnia nam się prawdziwy główny antagonista serialu. Jego tożsamość oraz sama forma dekonspiracji jest tak kuriozalna i zabawna, że nie można przejść obok niej obojętne. Prawdziwa perełka, parodiująca tym podobne motywy we współczesnym kinie.
Okazało się bowiem, że główny decydent korporacji Serce to tak naprawdę Karma, siostra Grace. Zorganizowała ona krwawy wyścig oraz uwikłała w to swoją krewną tylko po to, aby zemścić się za lata poniżania i odsunięcie na drugi plan w rodzinie. Ktoś mógłby się stuknąć w głowę i westchnąć z politowaniem, słysząc o takim wyjaśnieniu głównej intrygi serialu. Dla konwencji Blood Drive jest to jednak idealne rozwiązanie. Gdyby produkcja chciała w tym momencie wpaść w poważniejsze tony, straciłaby swój groteskowy charakter. A tak dostajemy finał intrygi, której nie powstydziłaby się najbardziej kiczowata produkcja kina klasy B.
Kolejnym ważnym elementem bieżącego odcinka jest fakt zakończenia wyścigu i wyłonienie zwycięscy. Okazuje się nim Arthur, w którego pod wpływem manipulacji Slinka i Karmy wstępują mordercze instynkty. Trochę szkoda, że sama rywalizacja na drogach nie miała dla serialu większego znaczenia. Finalnie dostaliśmy kilka pojedynczych epizodów, gdzie mogliśmy delektować się wyścigiem. Każdy z tych motywów imponował dobrą realizacją, jednak można było je policzyć na palcach jednej ręki. Z drugiej jednak strony, serial jest pełen tylu interesujących motywów, że można przeboleć potraktowanie po macoszemu tematyki motoryzacyjnej. Doskonałym tego przykładem jest walka na arenie, która robi naprawdę dobre wrażenie.
Bitwę można podzielić na etap mniej krwawy, podczas którego Arthur powstrzymuje się jeszcze przed zabijaniem i ten, gdy puszczają mu wszelkie hamulce i poddaje się radosnej masakrze. Całość tworzy naprawdę długi segment odcinka, przerywany jedynie kiczowatymi reklamami kosiarek do zabijania słodkich kurczaczków czy figurek z bohaterami wyścigu. Walki na arenie mają dynamiczną oprawę muzyczną, na którą składają się utwory Marilyna Mansona. Podobnie jak podczas premiery serialu i tym razem robią one świetną robotę w nadaniu ekspresji wydarzeniom ekranowym. Totalna masakra do dźwięków hitów Fight Song czy This is new shit to esencja efektownego grindhouse’a.
Twórcy Blood Drive robią to dobrze. Mimo że brutalność momentami wydaje się sięgać zenitu, ani przez moment widz nie jest zniesmaczony czy zdegustowany. Czuć za to ducha nieskrępowanej, radosnej zabawy, której nie można przecież traktować na poważnie. W momencie, gdy z głośników na arenie słychać dźwięki argentyńskiego tanga, Domi i Cliff w tanecznym uścisku mordują przeciwników, aby potem popełnić wspólne harakiri. Takich motywów jest więcej i każdy jest zabawniejszy od poprzedniego.
Do końca pierwszego sezonu Blood Drive zostało już niewiele i nic raczej nie będzie w stanie zmienić ogólnej oceny produkcji. Serial reprezentuje naprawdę przyzwoity poziom, zwłaszcza że mierzy się z trudnym gatunkiem filmowo-telewizyjnym, wykorzystującym kicz i groteskę jako narzędzie fabularne. Najnowszy odcinek jest pełen smaczków i podtekstów, które z lubością wyłapią miłośnicy popkultury, a oprawa audiowizualna, szczególnie w segmencie walki na arenie, świadczy o tym, że twórcy mają niezłe wyczucie estetyki.
Źródło: zdjęcie główne: Syfy
Poznaj recenzenta
Wiktor FiszDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat