foto. materiały prasowe
W branży gier nic nie napędza twórców tak skutecznie jak realna konkurencja, a ostatnio walka pomiędzy dwoma kultowymi tytułami, jakimi niewątpliwie jest Battlefield i Call of Dutty, zaczęła się zaogniać. Wszak w odstępie miesiąca dostaliśmy dwa tytuły. Kiedy gracze mają alternatywy, studia nagle zaczynają słuchać odbiorców, eksperymentować i wracać do pomysłów, które wcześniej uchodziły za niemożliwe. I tak dochodzimy do Black Ops 7, które jest przykładem tego procesu. Choć pojawiają się też obawy, że walka z czasem odbija się niekorzystnie na produkcjach. I niestety gra od Activision jest tego dobrym przykładem. Ale po kolei.
Gra oferuje trzy główne moduły, więc tradycyjnie zacząłem od kampanii. Co by nie mówić o poprzednich osłonach, to zawsze sprawiały mi one radość swoim filmowym charakterem. Zwłaszcza że Activision zawsze zatrudniała do nich ciekawe nazwiska. Tym razem w głównych rolach zobaczymy Milo Ventimiglię, Kiernan Shipkę oraz powracającego do tej serii Michaela Rookera. Zazwyczaj są to krótkie historie mające być tylko dodatkiem do rozbudowanego multiplayera. Tym razem jednak twórcy postawili na rozmach i chaos. Co niekoniecznie wychodzi temu tytułowi na dobre. Black Ops 7 tym razem serwuje nam historię zanurzoną w surrealizmie, halucynacjach i celowo zaburzonej percepcji, która niekiedy przypomina koszmar. Akcja dzieje się w 2035 roku, dziesięć lat po wydarzeniach z Black Ops 2. David Mason (Milo Ventimiglia) i jego zespół trafiają na ślad psychoaktywnej substancji, która rozmywa granice między rzeczywistością a wizją. Już na starcie bohaterowie zostają wystawieni na jej działanie, a gracz zostaje wrzucony w serię niestabilnych, skaczących między wymiarami scen.
Kampania została też radykalnie przebudowana. Największa zmiana polega na tym, że każdą misję można przejść w kooperacji. Dodatkowo przeciwnicy mają paski zdrowia, a struktura etapów mocniej przypomina scenariusze PvE niż klasyczne „filmowe” misje. I strasznie mi się te zmiany nie podobają. Mówię to głośno i otwarcie. Nie po to odpalam kampanię, by musieć być stale podłączony do Internetu. Bez tego nie zagrasz. I jest to wręcz idiotyczna decyzja.
Są oczywiście także i plusy nowego podejścia do rozgrywki. Ukończenie kampanii ma w końcu jakiś głębszy sens, bo postęp we wszystkich trybach jest wspólny. Punkty doświadczenia, bronie i ulepszenia odblokowują się na jedno konto, co wreszcie daje powód, by faktycznie przejść fabułę. Dodatkowo na końcu czeka rozbudowany tryb końcowy. Duża mapa z misjami PvE, zbieraniem zasobów i mechaniką ekstrakcji. System ryzyka działa tu świetnie: można ewakuować się wcześniej i zgarnąć mniejsze nagrody albo zostać dłużej, zaryzykować i zdobyć więcej.
Multiplayer jest natomiast połączeniem ogromu zawartości z bardzo agresywną, momentami wręcz przerysowaną mobilnością. System omnimovement powraca: ślizgi, sprinty, rzuty w przód i teraz również bieg po ścianach. Początkowo trudno było mi się w tym odnaleźć, ale tempo rozgrywki zostało nieco uspokojone względem bety. Co nie znaczy, że niedzielni gracze będą mieli tutaj cokolwiek do ugrania. To nie jest tytuł dla nowicjuszy. Tu za błędy się srogo płaci. Pod tym względem miałem wrażenie, że Battlefield 6 był bardziej przyjazny dla mniej doświadczonych graczy. Time-to-kill też wyregulowano. Znaczy to tyle, że wymiany ognia są czytelniejsze, a bronie reagują bardziej naturalnie. Nowe tryby, jak 20v20 czy Przeciążenie, wypadają zaskakująco dobrze, a odświeżony system perków faktycznie wpływa na styl gry.
Mapy są solidne, choć ich futurystyczna estetyka może męczyć. Projekt aren wyraźnie został podporządkowany ruchowi. Większość miejscówek zachęca do skoków, przeskoków i agresywnej mobilności. Dla jednych to atut, dla innych odejście od bardziej taktycznego charakteru starszych odsłon.
Klasyczne tryby, jak TDM czy Dominacja, działają bez zarzutu i niczego na siłę nie zmieniają. Progresja broni również opiera się na sprawdzonych rozwiązaniach, a cross-progresja między trybami ułatwia rozwój.
Dlaczego warto sięgnąć po Call of Duty: Black Ops 7? Bo jest tu genialnie rozwinięty tryb Zombie. Główna mapa jest ogromna, zróżnicowana i pełna sekretów, a walka jest intensywna i satysfakcjonująca. System pojazdów dodaje dynamiki, wymuszając ciągły ruch między sektorami. Tryb błyszczy szczególnie w kooperacji, gdzie koordynacja potrafi tworzyć naprawdę widowiskowe momenty. Dodatkowe warianty, takie jak klasyczne Przetrwanie czy wymagająca Klątwa, świetnie uzupełniają pakiet. Na deser dostajemy Operację Sztywniak 4 – czysto arcade’owy chaos w stylu twin-stick shooterów, idealny jako szybka odskocznia.
Oprawa audiowizualna robi bardzo dobre pierwsze wrażenie. Animacje, modele broni i dźwięk stoją na wysokim poziomie, choć gra miewa tendencję do przesadnej „fajerwerkowości”, przez co czasem trudno dostrzec to, co najważniejsze.
Ostatecznie Black Ops 7 to projekt pełen kontrastów. Kampania jest rozczarowująca. Zbyt chaotyczna, przeładowana pomysłami i mało spójna. Multiplayer prezentuje się solidnie, choć wymaga przyzwyczajenia do wysokiej mobilności i jest przeznaczony raczej dla harcorowych fanów serii. Nowicjusze nie mają tu czego szukać. Prawdziwym powodem, dla którego warto kupić tę odsłonę, jest jednak tryb Zombie: dopracowany, rozbudowany i zwyczajnie świetny. Pytanie tylko, czy ten jeden plus przesłania liczne minusy i sprawia, że warto sięgnąć po ten tytuł? Dla mnie średnio.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiRedaktor naczelny naEKRANIE.pl. Dziennikarz filmowy. Publikował między innymi w: Wprost, Rzeczpospolita, Przekrój, Machina, Maxim, PSX Extreme. Fan twórczości Terry’ego Pratchetta. W wolnym czasie, którego za dużo nie mam, gram na PS4, czytam komiksy ze stajni Marvela i DC, a jak nadarzy się okazja to gram w piłkę. Można go znaleźć na: