Tym razem twórcy zdecydowali się na jednoczesne podanie odbiorcy pełnych sześciu odcinków, które trafiły na platformę Netflix. Pierwsze pięć trwa godzinę, zaś ostatni – półtorej. Podobnie jak w poprzednich sezonach, z ekranów dało się odczuć przede wszystkim pesymizm. Ponura wizja świata, jaki być może nadejdzie w (nie tak całkiem odległej) przyszłości, trafia do widzów dosadnie i bez zbędnych komentarzy. Czarne lustro to patrzenie na świat przez czarne okulary. Odbija w swojej tafli XXI wiek, dobitnie interpretując go jako zmierzający ku zagładzie. Nie ma tu miejsca na nadzieję, nie usłyszymy pocieszających słów, że wszystko będzie dobrze. Choć mamy świadomość, że jest to tylko fabularna fikcja, nie możemy wyzbyć się niepokoju – tak naprawdę wszyscy doskonale zdajemy sobie sprawę, że rzeczona fikcja jest nam dziś bliższa niż kiedykolwiek wcześniej. XXI wiek to wiek multimediów, komputeryzacji i techniki. Namnażające się aplikacje i nowinki technologiczne zajmują ogromny procent życia przeciętnych ludzi – wędrujemy po chodnikach z nosami zanurzonymi w smartfonach, posługujemy się pilotami, by przypadkiem nie nadwyrężyć sobie stawów kolanowych w przejściu kilku metrów do telewizora bądź bramy wjazdowej, nasze dzieci lepiej odnajdują się w wirtualnej rzeczywistości gier niż na własnym podwórku, a okulary VR przestały być już wizją przyszłości i wchodzą na rynek, dostarczając ludziom jeszcze lepszych atrakcji niż nie tak dawne kino 3D. Tempo, w jakim rozwija się nasz świat zdaje się przyspieszać i przyspieszać, a my wszyscy, chłonący nowe technologie jak gąbka, zapominamy o hamulcach bezpieczeństwa. Black Mirror pokazuje skrajnie przerysowany obraz tego, co prawdopodobnie czeka nas, jeśli ten pęd nie zwolni. Gdy świat w końcu się wykolei i runie w czarną przepaść znieczulicy, inwigilacji i manipulacji – w przestrzeń, w której mając więcej lajków stajesz się lepszym od innych i gdzie nie ma miejsca dla wadliwych egzemplarzy. Wydawać by się mogło, że skoro każdy odcinek jest o czymś innym, serial jest przypadkowym zbiorem odrębnych historii. Jednak za wszystkim stoi jakaś idea i grzechem byłoby nie dopatrzeć się jej w tak przeładowanym symboliką obrazie jak Black Mirror. Swoją podróż w głąb sezonu rozpoczynamy wraz z poczciwą rudowłosą Lacie, której głównym celem w życiu jest brylowanie w towarzystwie z wyższych sfer i zbieranie gwiazdek w rankingu na portalach społecznościowych. Chciałoby się zbyć to śmiechem, jednak gdy okazuje się, że w rzeczywistości dziewczyny gwiazdki rzeczywiście świadczą o pozycji społecznej, a ich brak przekreśla szanse na jakiekolwiek funkcjonowanie w świecie, nasze politowanie nad głupiutką i podlizującą się wszystkim bohaterką ustępuje miejsca współczuciu, zrozumieniu i wreszcie głębokiej zadumie – kto z nas bowiem nie używa lajków? Profile w sieci stają się naszymi dowodami osobistymi, a okładkowy świat pełen sztucznych uśmiechów niebezpiecznie obejmuje prowadzenie w wyścigu o tytuł utopii XXI wieku. Mocny start od problemu znanego wszystkim partycypującym w rzeczywistości facebookowej sprawia, że odcinek trafia w nas bezpośrednio. I jednocześnie wzmacnia potrzebę, by włączyć kolejny. Tym razem tafla lustra pokazuje nam Coopera, młodego chłopaka, który, wyznając ideę carpe diem, wyrzeka się uporządkowanego życia na rzecz survivalowych podróży po całym świecie – od Ameryki po Azję. Ten model sam w sobie jest bardzo popularny w XXI wieku – wszyscy zazdrościmy takim ludziom odwagi, wrażeń i doświadczeń. Są dla nas tak inspirujący, że sami chętnie odbilibyśmy się od blatu biurka w korporacji, wylądowali w butach trekkingowych i zarzuciwszy plecak na ramię, wyruszyli w świat. Tymczasem okazuje się, że beztroski styl życia nie oznacza odcięcia się od problemów, ciągnących się za nami jak ogon. Pieniądze nie rosną na drzewie, a bez nich trudno o realizację marzeń. I to właśnie chęć zarobienia pieniędzy sprowadza naszego bohatera do tajemniczej organizacji pracującej nad realistycznymi grami komputerowymi. Zderzenie dwóch światów aż razi nas w oczy, gdy obserwujemy poczynania hipisowskiego blondyna w laboratoryjnie czystym czarno-białym gabinecie. Podświadomość, samokontrola, desperacja i wreszcie pytania o własną tożsamość i jej wartość – wszystko to znajdziemy między kadrami drugiego odcinka. Czy to piękne życie, polegające na doświadczaniu tego co tu i teraz, rzeczywiście nas spełnia? Przerażająca moc technologii sprowadza nas na ziemię, a w obliczu manipulacji jesteśmy tylko kolejnym anonimowym pionkiem. Nie ważne ile krajów zwiedziliśmy, ile optymizmu tli się w naszych wnętrzach i jak bogate było nasze dotychczasowe życie – jeden mały impuls może to wszystko przekreślić. A nasze miejsce na taśmie pionków zajmuje kolejny. W trzecim odcinku serialu, idea kontroli nad jednostką uwypukla się jeszcze bardziej. Tym razem poznajemy zahukanego nastolatka, który nie ma żadnych przyjaciół. Nienawiść otoczenia spływa na niego bezpodstawnie – ot, dlatego że jest i jest inny niż reszta świata. Gdy więc zostaje przyłapany w chwili prywatności, ziemia zapada mu się pod nogami. Pośrednikiem w podglądaniu jest bowiem kamera laptopa, a – jak wszyscy doskonale wiemy – co raz znajdzie się w sieci, już nigdy jej nie opuści. Szantażowany przez tajemniczych ludzi po drugiej stronie, biernie wykonuje wszelkie ich polecenia, byleby tylko nie opublikowali jego sekretu. Antagonista jest przedstawiony wyłącznie za pośrednictwem wiadomości tekstowych – smsów, e-maili. Liter. Te, pojawiające się na ekranach telefonów lub komputerów, są nieme, głuche, czarno-białe. Każdy znak, każda kropka wydaje się podkreśleniem wrogości „tamtych”, a medium internetowe zwiększa ich dystans na tyle, że ofiara czuje się jak przed lustrem weneckim – oni widzą wszystko, a ty nie widzisz nic. Podczas trwania odcinka poznajemy kilku bohaterów drugoplanowych, których losy splatają się z losami nastolatka. Wszyscy pokornie poddają się wskazówkom i są gotowi na co tylko trzeba w ochronie własnych występków – ceną jest bowiem reputacja. Jak daleko jesteśmy w stanie się posunąć, by nasze grzeszki nie wyszły na jaw? Brutalny eksperyment szantażystów zdziera z twarzy maski, jakie przyjmujemy na co dzień, odsłaniając człowieka nagim, bezbronnym i zagubionym, doprowadzając go ruiny dla czystej satysfakcji. Otwartym na indywidualną interpretację pozostaje pytanie: kim jestem? Ofiarą? A może katem? Następny odcinek wydaje się chwilowym odetchnięciem od narastającego czarnowidztwa. Tak naprawdę jest jedynym, który pozostawia po sobie nutę pozytywnego wydźwięku. Jesteśmy świadkami fascynacji rodzącej się między dwiema młodymi kobietami. Długo wydaje nam się, że wkraczamy w niegroźne love story, jednak w pewnym momencie okazuje się, że coś jest nie tak i czas nie płynie jak powinien. Nasze bohaterki widują się z częstotliwością raz na tydzień i to „raz na tydzień” okazuje się jedyną rzeczywistością jaka jest im dana. Poza nią nie istnieją. A przynajmniej nie w takiej formie... Czwarty odcinek Black Mirror przedstawia nam świat awatarów. Naświetla przyczyny, dla których decydujemy się uciec w wyimaginowaną rzeczywistość, mocno kontrastując ją z szarą codziennością. Tutaj, wirtualna chmura danych jest gotowa nawet na przyjęcie ludzi, razem z bagażem ich doświadczeń, wspomnień i emocji – oto alternatywa, która za sprawą najnowszej aparatury w lecznicach, jest dla nas możliwa po śmierci. Bo śmierć to tylko śmierć – gdy umiera Twoje ciało, ginie również Twój awatar. Jakże kuszące wydaje się życie wieczne w wykreowanym przez siebie raju, z ludźmi, którzy go uzupełniają. Współcześnie, życie wirtualne zabiera nam coraz więcej czasu. Czy rzeczywiście dobrym wyjściem będzie przedłużenie go na całą wieczność w zaświatach? W odcinku poświęconym nowoczesnemu systemowi San Junipero, rzeczywiście mamy chwilę na odskocznię od ponurych proroctw. Tutaj wciąż pozostawia się nam wolny wybór - a to tego poczucia właśnie tak usilnie pragniemy. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie i piąty odcinek znów odwołuje się do znieczulicy i manipulacji. Tym razem trafiamy do wojska. Na ekranie widzimy dyscyplinę pod prężnie działającym systemem – żołnierze są gotowi do wykonywania wszelkich rozkazów i zabijania przeciwnika ludzkości jakim są zombie-podobne Gnidy – wróg wytypowany do całkowitej eliminacji przez władze. Nie potrzeba nam wiele czasu by odkryć przerażającą prawdę o tym, jak bardzo można manipulować rzeczywistością oraz o tym, że zawsze istnieją ci, którzy wiedzą więcej. Z kolejnymi minutami prawdę tą poznaje również główny bohater. Prostą myślą, jaką niesie za sobą ten ponury obraz, jest stwierdzenie, że ślepo łykamy to, co nam podają – co z kolei można śmiało odnieść do współczesnej roli mediów. Nie potrafimy już myśleć samodzielnie. Polegamy wyłącznie na informacjach, jakie kodują w naszych umysłach portale i telewizja i jesteśmy w stanie czynić zło, święcie przekonani, że działamy w imię dobra. Nie ma obiektywizmu. Nie ma wolnej woli. Nie ma równości wśród ludzi i nie ma możliwości, by coś z tym zrobić. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto wpoi nam swoją wizję świata. Bez znaczenia, czy siłą perswazji, czy inwazji. A my, jako szare pionki w systemie, przyjmiemy ją za odgórną i będziemy żyć dalej zaślepieni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Finałowym odcinkiem Black Mirror jest, rzec można, pełnometrażowy film kryminalny. Nie pasuje do reszty odcinków nie tylko przez swoją długość, ale także fabułę. Przez półtorej godziny oglądamy rozwiązywanie zagadki przez policję i próbę ujęcia przestępcy zagrażającego społeczności. Gdyby nie zdalnie sterowane samochody i metalowe osy, które zastąpiły owady po wyginięciu, można by przyjąć, że oglądamy przeciętny, dotykający teraźniejszości film akcji. Nie mógłby się on jednak znaleźć w sezonie „Czarnego Lustra”, gdyby nie odnosił się do większego problemu jaki jest obecny w społeczności. Jego odbicie pada na hashtagi, masy i nienawiść. Hejt w Internecie niestety jest zwykle bezpodstawny, po prostu modny – życzy się śmierci komuś, kto zachował się głupio w miejscu publicznym, bądź osobie, która ma odmienne poglądy polityczne. Tym razem jednak okazuje się, że hejt ma moc wykonawczą, a niewinne z pozoru hashtagi okazują się gwoźdźmi do trumien kolejnych ludzi. Nie ma już miejsca na żałowanie za grzechy – jeden wyrok ciągnie za sobą kolejny, aż w końcu wszyscy zostają ukarani. Nie da się nie dostrzec odwołania do Biblii i plag egipskich, co również wymusza w odbiorcy głębszą interpretację. Tą ponurą nauczką zamykamy trzeci sezon serialu. Pojawiają się napisy końcowe. Zapada czerń.
fot. Netflix
Sześć odcinków, sześć różnych tematów i problemów. Główne idee – jednostka kontra społeczeństwo oraz media i ich wpływ na nasze życie. Staramy się robić wszystko, by otoczenie nas akceptowało – żebrzemy o gwiazdki w rankingach, a z myślą o zachowaniu reputacji ukrywamy wszelkie swoje przewinienia, nawet największym kosztem. Działamy pod dyktando innych i uzależniamy swoje szczęście od technologii. Wydaje nam się, że w Internecie jesteśmy bezpieczni, tymczasem nie da się nas wystawić bardziej na tacy niż właśnie tu. Wszystkie czyny, jakich się dopuszczamy, niosą za sobą konsekwencje i wszystkie sezony Black Mirror właśnie o nich starają się mówić. Serial porusza każdy problem, z jakim zmaga się współczesna cywilizacja, wyolbrzymiając go na tyle, by otworzyć (i to szeroko) oczy publiczności. Czym innym jest słyszeć apele o równość społeczną, a czym innym widzieć konsekwencje ich niewysłuchania na ekranie. Paradoksalną jest sama siła oddziaływania serialu. Bądź co bądź – to również medium. Musimy poświęcić kilka godzin naszego życia na wlepianie oczu w ekran, a po zapoznaniu się z całą treścią, wychodzimy bogatsi o nowy światopogląd – jednogłośnie twierdzimy, że multimedia to zło, to rak toczący naszą cywilizację... po czym logujemy się na portale społecznościowe by dać lajka znajomemu, który wstawił ładnie skomponowany talerz z jedzeniem na tablicę. Zanurzamy się w świat gier by postrzelać sobie do innych ludzi. Śmiejemy się pod nosem z zabawnych hejtów, jakimi obrzuca się przypadkową ofiarę... Mimo ponurego przekazu serial pozostaje naprawdę pouczającym i skłania do głębokich refleksji. Zastanówmy się nad naszym życiem, póki wciąż mamy nad nim kontrolę, bo wiemy już teraz, jak może wyglądać przyszłość. Jednak wciąż: „może”, a nie „musi”. Warto chwycić się tego słowa jak koła ratunkowego, bo, jak sądzę, nikt z nas nie chciałby, by wizje odbite w czarnej tafli lustra niebawem okazały się rzeczywistością. Tym, którzy zapoznali się z pierwszymi sezonami, jak i tym, którzy jeszcze nie wsiąknęli w jego rzeczywistość, szczerze go polecam. Nie można wymarzyć sobie lepszej pory roku na „Czarne lustro” niż jesień i czas listopadowej chandry. Jak już się dołować, to na całego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj