„Czarownice z East Endu”: Starcie z Mandragorą – recenzja
Czarownice z East Endu mogą się w 2. sezonie podobać - są ciekawsze wątki i zwroty akcji, jest więcej elementów nadnaturalnych. Skok jakości względem przeciętnego 1. sezonu jest bardzo wyraźny.
Czarownice z East Endu mogą się w 2. sezonie podobać - są ciekawsze wątki i zwroty akcji, jest więcej elementów nadnaturalnych. Skok jakości względem przeciętnego 1. sezonu jest bardzo wyraźny.
Czarownice z East Endu ("Witches of East End") solidnie prezentują poznawanie przeszłości przez Freyę (Jenna Dewan-Tatum). To praktycznie jedyny wątek w tym serialu zahaczający o romans, co zostało znacznie zminimalizowane w stosunku do poprzedniej serii. Sam proces cofania się do lat 70. jest zaledwie przeciętny, ale jego skutek jest kluczowy. Skoro teraz Freya zdała sobie sprawę, że nie może być z Killianem (Daniel Di Tomasso), Czarownice z East Endu mogą tylko zyskać, bo same wątki romantyczne to najsłabszy element tej produkcji. Wprawdzie widzimy, że żona Killiana truje go czymś, co pewnie ma wpływ na jego uczucia i zagłuszanie pociągu do Freyi, ale nie zanosi się na szybką zmianę tego stanu rzeczy. I dobrze, bo wpływa to pozytywnie na serial.
Pojawienie się dawnej przyjaciółki Joanny (Julia Ormond) jest wątkiem obyczajowym na typowym poziomie Czarownic z East Endu. Trochę boli, że Julia Ormond gra tutaj na autopilocie. Świetna aktorka, ale odtwarza kilka ustalonych przez siebie reakcji i zachowań, które stają się już nudne. Być może to kwestia tego, że nie ma co grać, ale jakoś patrząc na córki Joanny, nie ma się takiego wrażenia. We Freyi i Ingrid (Rachel Bison) jest więcej życia i emocji niż w Joannie. Dlatego też koniec końców wątek obu odcinków troszkę to zmienia - pozwala pokazać Joannę jako osobę kochającą inną kobietę, jako czującą i oddającą się pasji. Jednocześnie wyjaśnienie stonowanej emocjonalności Joanny pozytywnie wpływa na całokształt. Trochę to poprawia ogólne wrażenie, ale i tak od Julii Ormond można (a nawet trzeba) wymagać więcej.
[video-browser playlist="633414" suggest=""]
Wątek Mandragory w obu odcinkach jest niezły i dostarcza sporej dawki rozrywki oraz akcji. Dzieje się wiele, na nudę narzekać nie można, ale jednak czegoś brakuje. Zdaje się, że negatywnie działa tutaj ogólne przedstawienie postaci Mandragory, który jest nagim facetem z długimi mackami wyrastającymi z pleców. Dlatego z jednej strony plus za rozwijanie wątków i rozbudowywanie mitologii serialu, ale z drugiej twórcy mogli się trochę bardziej postarać w kwestii wyglądu istoty.
Frederick przez poprzednie odcinki udowadniał wszystkim, że jest kochającym synem, bratem i siostrzeńcem. I to przekonywało, bo wiele wskazywało na to, że równy z niego gość, a nawet wzbudzał on sympatię. Dlatego brawa za zwrot akcji, w którym okazuje się być tym złym. Mam tylko nadzieję, że jest tutaj jakiś ciekawy pomysł na ten motyw, na przykład opanowanie magią Fredericka, a nie jakieś fanatyczne oddanie dziadkowi.
Czytaj również: "Czarownice z East Endu" - data polskiej premiery 2. sezonu na Fox Life
Dobrze działa wątek Dasha (Eric Winter), który podejmuje trudne decyzje w obliczu odkrywania swoich mocy. Niby jego historia jest podobna do perypetii Ingrid z 1. sezonu, ale ta tutaj działa o wiele lepiej. Jest ciekawsza, dylemat bohatera zostaje bardziej zaznaczony, a jego czyny mają większy wydźwięk moralny i emocjonalny.
Czarownice z East Endu dostarczają solidnej frajdy, fabuła potrafi zainteresować, a niektóre rozwiązania - rozbawić. Cały czas jednak towarzyszy świadomość braku czegoś, co wybiłoby ten serial ponad przeciętność. Jest lepiej niż w 1. sezonie, ale czuć potencjał na o wiele więcej.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat