Ten Days in the Valley: sezon 1, odcinek 4 – recenzja
Nowy odcinek Ten Days in the Valley momentami odrobinę zaskakuje. Nie są to co prawda wyżyny nowatorstwa, ale i tak widzę lekki postęp od ostatnich epizodów.
Nowy odcinek Ten Days in the Valley momentami odrobinę zaskakuje. Nie są to co prawda wyżyny nowatorstwa, ale i tak widzę lekki postęp od ostatnich epizodów.
Przed nami czwarty dzień poszukiwań zaginionej Lake. Jane ciągle działa w głównej mierze na własną rękę, nie potrzebując choćby wsparcia policji. Ten układ trochę mnie zastanawia i niestety tracą na tym właśnie detektywi. Pozwalając kobiecie na samowolę, stawiają się w pozycji osób, którym wcale nie zależy na dojściu do prawdy. Z resztą, na to wskazuje też zblazowana postawa Johna Birda, który z odcinka na odcinek wydaje się coraz bardziej bezbarwny. Między nim a Jane toczy się dziwna gra, w której kobiecie wolno wszystko, a on udaje, że na to nie patrzy. Ani to wiarygodne, ani ciekawe.
Po zeszłotygodniowym cliffhangerze wiemy już, że za całym porwaniem stała Casey. I choć w tamtym momencie podziwiałam jej umiejętności aktorskie i różnorodność masek, jakie nakłada w zależności od tego, z kim musi rozmawiać, teraz wyraźnie widać, że jest to osoba kompletnie nieprofesjonalna. Każde jej działanie wskazuje na to, że porwanie nie zostało do końca zaplanowane, a gdy sprawa zaczyna się sypać, kobieta wpada w zupełną panikę. Trzeba przyznać, że twórcy postanowili nieco widza zaskoczyć i szybko zrezygnowali z postaci Casey-porywaczki na rzecz wprowadzenia kogoś nowego. Ostatnia scena, w której dziewczyna i jej wspólnik giną, rzeczywiście wypada dobrze – może w końcu zacznie się coś dziać? Rozbryzgi krwi wyraźnie wskazują na to, że żarty się skończyły – tym razem do akcji wkracza morderca, co dodaje sytuacji powagi. W dodatku nie wiadomo, gdzie jest dziewczynka i czy nowy porywacz będzie wobec niej równie pobłażliwy co Casey i jej wynajęta ekipa.
Sama postawa Casey może pozostawiać wiele do życzenia, ale z drugiej strony uczynienie jej nie do końca pewną siebie sprzyja całej konwencji serialu. Gdyby rzeczywiście asystentka producentki okazała się wyrachowaną kryminalistką, byłoby to prawdopodobnie zbyt naciągane. W zaproponowanym scenariuszu wszystko trzyma się pewnego ładu i wiemy już, że kobieta nie miała złych zamiarów i zależało jej tylko na pieniądzach. W pewnych scenach jednak jej zachowanie jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe – na przykład podczas rozmowy z Ali, siostrą Jane. Gdy ta zaczyna mówić o mężu kobiety niekoniecznie w samych superlatywach, Casey zadziera nos z przekornym: „on wcale taki nie jest”. Nie dość, że wygląda przy tym jak kapryśna nastolatka, to jeszcze jak gdyby nigdy nic zdradza fakt, że łączy ją romans z mężem Jane. Kobieta zachowała się niezwykle głupio i aż trudno mi uwierzyć, że komuś takiemu udało się zaaranżować całą akcję. No i cóż – to by chyba było na tyle, jeśli chodzi o jej rolę. Nowy morderca nie miał litości i nim przeszedł do działania, sprzątnął wszystkich, którzy stali mu na drodze. W chwili obecnej siłą rzeczy wracam do moich poprzednich podejrzeń – może to rzeczywiście Ali maczała w tym wszystkim palce? Wyraźnie słyszymy przecież stukot damskich obcasów, więc nasz tajemniczy morderca musi się okazać kobietą.
Strasznie naiwnie wypada także scena między Pete’em a Jane. Gdy spędzają czas w mieszkaniu mężczyzny i wspominają swoją córkę, robi się beztrosko, wręcz sielankowo, co bardzo ich do siebie zbliża. Trudno o bardziej oklepany schemat – dwoje ludzi darzących się jawną niechęcią postanawia ponownie nawiązać kontakt, ponieważ dzielą wspólną traumę. Iskry, jakie momentami pojawiały się na froncie Jane-Pete, dodawały tej relacji dynamiki, a teraz, gdy mamy do czynienia z ich wspólnymi sentymentalnymi scenami, robi się po prostu mdło. Trudno nie przewrócić oczami, gdy patrzy się na taką scenę.
Choć twórcy robią, co mogą, by dodać serialowi nieco werwy, a kolejne rozwiązania są całkiem odważne, to wszystko wciąż nie wywołuje większych emocji. Myślę, że główną przyczyną jest fakt, iż w serialu jest zwyczajnie za dużo postaci. Bohaterowie pojawiają się to na drugim, to na pierwszym planie i każdy z nich musi wtrącić do fabuły swoje trzy grosze. Czasem jest to niczym innym jak stratą czasu, czego efektem są później tak bezbarwne postaci jak blondwłosa policjantka, czy czarnoskóry kolega Jane, który ni stąd ni zowąd pretenduje na stanowisko ważniejszej postaci. Tymczasem ci, których wprowadzono w poprzednich epizodach – jak choćby gospodyni Jane - w ogóle przestają się liczyć i zdaje się, że świat o nich zapomniał. Na tej płaszczyźnie robi się duży bałagan, a gdy nie wiadomo, w czyj wątek mamy się wczuć, zwyczajnie nie wczuwamy się w żaden.
Ten Days in the Valley utrzymuje swój przeciętny poziom, czasem tylko dając się ponieść nieco bardziej szalonej akcji. Elementy niezwykle przewidywalne mieszają się z tymi, których nie dało się wyczuć i dzięki temu jeśli tracimy na moment skupienie, po chwili znów można wbić się w fabułę. Nie mogę nazwać tej produkcji wybitną ani nawet ciekawą, a mimo to ma w sobie coś, co każe śledzić dalsze losy postaci. Akcja się zagęszcza, a nie jesteśmy nawet w połowie. To dobry znak, więc mimo zwyczajności serialu poczekam na to, co będzie dalej.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Michalina ŁawickaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat