Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie to wielki finał Gwiezdnej Sagi uniwersum Star Wars. Czy to godne zakończenie? Oceniam i analizuję bez spoilerów.
Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie to film będący prawdopodobnie największym wyzwaniem w historii kina. Jak zrobić godne zakończenie bezprecedensowego fenomenu, który nieprzerwanie rozbudza wyobraźnie widzów od 1977 roku? Niewątpliwe tym razem
J.J. Abrams nie zostanie posądzony o pójście na łatwiznę, kopiowanie czy remake'owanie czegokolwiek, gdyż pod względem fabularnym jest to film odważniejszy i korzystający ze śmielszych pomysłów, które kierują go na zupełnie inne rejony. Nawet gdy są wzajemne analogie, będące w każdej części sagi, nie są one tak dosłowne jak w poprzednich odsłonach i raczej są to drobne detale niezmieniające ciekawszych decyzji scenarzystów na czele z fundamentem opartym bardziej na mitologii Sithów. Chodzi o samego Palpatine'a i wyjaśnienie jego powrotu, które jest proste i czytelne, ale też ukazane bez szczegółów. Jednocześnie możemy zdać sobie sprawę, że poprzez pewne nawiązanie do prequeli i oparcie na mistycyzmie to jak najbardziej ma sens i nie korzysta z troszkę irytującej wersji ze starych komiksów pod tytułem
Mroczne Imperium. W tym aspekcie wchodzenie w detale byłoby porównywalne z odzieraniem Gwiezdnych Wojen z tajemnicy poprzez tłumaczenie Mocy tak zwanymi midichlorianami w
Mrocznym widmie. W tym aspekcie J.J. Abrams udowadnia, że czuje ducha Gwiezdnych Wojen bardziej niż przy części VII. Zaś sam
Ian McDiarmid, jego charyzma i głos Palpatine'a, u wielu widzów wywoła ciarki na plecach, bo powiedzmy sobie szczerze - to jest aktorsko najlepsza postać w Gwiezdnych Wojnach od zawsze.
Abrams wyciąga też wnioski na temat sprawnego operowania nostalgią, która siłą rzeczy musi być obecna w finale takiej sagi. A tym razem nie jest to tak nachalne i ciągłe jak w
Przebudzeniu Mocy, w którym Abrams, bazując na szkielecie
Nowej nadziei, czasem popadał w skrajność w mruganiu okiem do fanów. Nie brak smaczków, nawiązań do poprzednich części i opowieści z innych mediów (seriale, komiks), hołdów (wypatrujcie po raz pierwszy na ekranie
Johna Williamsa, legendarnego kompozytora muzyki do Gwiezdnych Wojen!), a nawet naprawy pewnego dyskutowanego od dekad błędu Oryginalnej Trylogii. Jest w tym lepsza świadomość tego, jak budować nostalgię wśród odbiorców, ale nie przesadzić. Czuć to chociaż w godnym wykorzystaniu Lando Calrissiana, który choć ma rolę małą, jest znacząca, zgodna z jego charakterem (te emocje w scenie o Lei!) i przede wszystkim z pomysłem. Nie jest to epizod aktora do odznaczenia z listy, a jego spotkanie z Chewiem da wielu fanom satysfakcję. Być może to kwestia oczekiwań, ale finał musi mieć ten aspekt dobrze prowadzony i przez trochę inne podejście do niego niż w
Przebudzeniu Mocy, pozostawia on lepsze wrażenie i buduje emocje, a efekt podczas seansu daje tak samo dobry.
Podczas oglądania filmu
Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie nie da się nie zauważyć reakcji J.J. Abramsa na hejt na
Ostatniego Jedi. Jest to bardzo odczuwalne przez cały film i w określonych decyzjach dotyczących prowadzenia historii, postaci (np. lekki spoiler
bardzo mała rola krytykowanej Rose Tico ) oraz tak zwanego fanserwisu. Ten aspekt budowania fabuły w finale popkulturowego fenomenu jest oczywisty i potrzebny, bo inaczej czuć by było, że "czegoś brakuje". Bliżej temu fanserwisowi do Vadera z mieczem świetlnym z końcówki
Łotra 1, który wychodzi naprzeciw oczekiwaniom fanów, a nie jak w
Ostatnim Jedi, w którym nawet jakieś próby fanserwisu świadomie szły w sprzeczności. Dzięki temu Abrams odpowiada na fundamentalne pytania, które towarzyszą widzom od 2015 roku: kim jest Snoke? (ma to sens, ale do omówienia spoilerowego!), kim jest Rey? (odpowiedź zgodna z jedną z miliona teorii i wyjaśniająca przyczyny wielu spornych sytuacji z poprzednich części, tekst omawiający zagadnienie w piątek!), czy na przykład jakie ma znaczenie relacja Rey z Kylo Renem - w której rozwija motyw ich połączenia w Mocy w ciekawym kierunku (chodzi o pewne nowe właściwości Mocy).
Takie podejście pozwala też na wyciągnięcie wniosków z krytyki i naturalną przemianę bohaterów, która w ostatniej części tworzy z Poe ciekawą i charyzmatyczną postać z wartą rozwinięcia przeszłością (jego sceny z nową bohaterką Zorri Bliss graną przez Keri Russell ogląda się z przyjemnością, bo nagle Poe jest w nich kimś więcej niż tylko pilotem. Jest człowiekiem i dowcipnym zawadiaką), z Finna zrobiono walecznego i wprawnego żołnierza, a nie tchórza i fajtłapę, a z ich współpracy zabawny duet, który dobrze ze sobą współgra. A to jak razem z Rey, Chewiem i droidami (R2 i C-3PO mają o wiele większe role, Threepio jest ważniejszy niż BB-8 oraz nowy D-0) przeżywają wspólne przygody, pokazuje, jak to powinno wyglądać od początku. Mamy grupę, w której jest chemia, komiczne i lekkie dialogi we wzajemnych kłótniach i autentyczność przyjaźni, w którą można uwierzyć. Podobnie jak to było w Oryginalnej Trylogii, dzięki emocjonalnym i aktorskim niuansom, które tutaj dobrze kliknęły w odpowiednim momencie. Szkoda, że dopiero teraz, bo to też pokazuje niewykorzystany potencjał postaci i aktorów, bo Abrams w tym momencie udowadnia, że było w tym o wiele więcej. Zresztą to samo dotyczy Kylo Rena, który bardzo się zmienił - nie jest ekspresywnie emocjonalny, impulsywny, nie sprawia wrażenia irytującego nastolatka, a staje się raczej opanowany, pewny siebie, mroczny i bezwzględnie dążący do swojego celu, a nawet on w trakcie przechodzi interesującą ewolucję. Tak naprawdę to jego wątek na przestrzeni trylogii pod względem rozwoju bohatera, jego charakteru, historii, emocji, gry Adama Drivera przekonuje i zazębia się także z całą sagą, dając ogromną satysfakcję. Jest to dziwnie naturalny rozwój, dojrzewanie, które nadaje głębszy sens poprzednim częściom.
J.J. Abrams opowiada swoją historię w świecie Gwiezdnych Wojen i Sagi Skywalkerów, która zaskakująco wydaje się jednocześnie odrębna i doskonale komponująca się z wszystkimi filmami. Koniec końców ta baśń (lub jak kto woli space fantasy) o walce dobra ze złem w jakimś stopniu jest studium ludzkiego poszukiwania własnej tożsamości i przynależności. Spójrzmy na przekrój trylogii. Prequele: Anakin odrzucony emocjonalnie przez Radę Jedi, która traktowała go z dystansem i siłą rzeczy mało poważnie, a Palpatine dał mu ojcowską relację. Oryginalna trylogia o dzieciaku wychowującym się bez ojca, ale wciąż marzącym o wielkich przygodach, które zna z opowieści i pod jakimś kątem jego próba wyruszenia w galaktykę jest formą emocjonalnego zbliżenia się do rodzica. Sequele, czyli Rey szukająca swojego pochodzenia, tożsamości i miejsca we wszechświecie. Każdy z tych wątków ewoluuje w różne strony, ale wspólnym mianownikiem pozostaje uniwersalna próba odnalezienia własnego "ja" definiowanego przez przynależność: czy to poprzez przybraną rodzinę Anakina, Luke'a i Rey, czy też więzy krwi, które są kluczowe w Oryginalnej Trylogii oraz Trylogii Sequeli (kwestia kim jest Rey?). Twórcy starają się uchwycić tego ponadczasowego ducha Gwiezdnej Sagi, który poruszał te tematy w każdej trylogii, i wysnuć wniosek: prosty, idealistyczny, ale - podkreślam to z całą stanowczością - w konwencji gwiezdnowojennej baśni - czym Gwiezdna Saga była zawsze - sprawdzający się i dający poczucie spójności. Co czyni nas tym, kim jesteśmy? Czy jesteśmy definiowani przez nasze czyny, relacje z innymi, czy przez więzy rodzinne lub krwi? Saga Skywalkerów dobiega końca, ale pozostawia z tymi przemyśleniami, które w konwencji baśni są istotnym przesłaniem lub morałem. W jakimś stopniu to działa od zawsze, bo pod kątem emocjonalnym taki motyw trafia w serce widzów, nawet gdy się na nim nie zastanawiają, ponieważ tak działają mity oparte na archetypach.
Nowe Gwiezdne Wojny mają o wiele lepsze tempo od części VIII, bo akcja gna na złamanie karku i nie ma zbyt wiele czasu na oddech. Jednocześnie Abrams nie marnuje chwili na zbędne wątki (krytykowany przeze mnie wątek kasyna w
Ostatnim Jedi), a wykorzystuje każdą minutę do rozwijania tej historii i nadawania jej widowiskowości. To właśnie w tym momencie czuć jego większe doświadczenie w kinie rozrywkowym, niż Riana Johnsona, dla którego OJ był pierwszym blockbusterem. Abrams nie tylko lepiej czuje się ten świat, ale też wprowadza więcej luzu, lekkości oraz trafnie działający humor w klimacie Gwiezdnych Wojen. To on pozwala aktorom na wykorzystywanie naturalnej chemii pomiędzy sobą z korzyścią dla opowieści, nadającą wszystkiemu dodatkowy walor rozrywkowy i charakterologiczny (ten film naprawdę wiele zrobił dla Poe, Finna, jak i samej Rey, która... popełnia błędy, jest mniej perfekcyjna od młodego Luke'a). Dzięki świetnym pościgom, które prezentują wartką akcję i świeże rozwiązania w dobrze pokazanej walce na miecze świetlne czy kosmicznej bitwie, to wszystko staje się pod kątem czysto rozrywkowym epickim w rozmachu spektaklem. A nawet taki detal, jak szturmowcy Sithów, którzy... trafiają w cel, siejąc spustoszenie w szeregach wrogów, jest istotnym detalem. Wiele scen z muzyką Johna Williamsa (zwłaszcza tematy związane z Sithami) podbudowuje klimat w taki sposób, że nie jednemu widzowi przejdą ciarki na plecach. Nawet bez akceptacji decyzji fabularnych można uznać, że to świetna przygoda warta kinowego ekranu.
Mam jednak zarzut wobec J.J. Abramsa, który w wielu momentach wydaje się bać i popadać w zachowawczość, ale zupełnie inną niż w
Przebudzeniu Mocy. Z jednej strony jego decyzje są stricte podyktowane wczuciem się w ducha Gwiezdnej Sagi, więc pewna baśniowość jest tutaj potrzebna, ale z drugiej strony w określonych momentach nie idzie za ciosem. Natomiast w kulminacji, gdy napięcie powinno sięgać zenitu, gdzieś potencjał jest zatracany. Stawka wydarzeń, choć jest podkreślana, wydaje się mniejsza, więc gdy oglądamy finałowe starcie, wydaje się one za bardzo skrócone i zakończone w momencie, gdy powinno się iść za ciosem. Podbudowa pod ostateczną bitwę jest sprawna i emocjonująca, ale gdy dochodzi do starcia, czuć, że to powinno uderzyć mocniej i dosadniej. Za przykład użyję
Avengers: Koniec gry i sceny z portalami: to był moment, gdzie kulminacja zaczęła sięgać zenitu, a reżyserzy nie zwalniali i podnosili napięcie. U Abramsa tego zabrakło, a raczej jest krok wstecz, bo jakakolwiek inna decyzja może wywołać oburzenie fanów. Ten strach twórców jest w takich momentach za bardzo odczuwalny. Choć są dobre pomysły i finał konfliktu Sithów z Jedi jest w centrum, to w danym momencie nie wywołuje tak wielkich emocji i ekscytacji. Po prostu w pewnych scenach zabrakło mocnego uderzenia, które postawiłoby kropkę nad i. To też tyczy się kwestii samego Palpatine'a, którego w tych kluczowych sekwencjach można byłoby o wiele lepiej wykorzystać.
To, w czym jednak
Skywalker. Odrodzenie odnosi sukces, to warstwa emocjonalna, bo jak już wspominałem J.J. Abrams pomimo swoich własnych błędów w
Przebudzeniu Mocy, ostatecznie zrozumiał esencję Gwiezdnych Wojen. Podobnie jak w części VII kapitalnie oddziałuje na emocje, ale tym razem robi to inaczej, lepiej i jest w stanie zarazem wydobyć od widza to, co czuł przy Oryginalnej Trylogii, jak i Trylogii Prequeli. Tworzy się z tego taki naturalny miks, który momentami niweluje pewne niedociągnięcia czy nie do końca słuszne decyzje, a staje się najważniejszym aspektem. Gwiezdne Wojny działają najlepiej wówczas, gdy są w stanie trafić do serca widzów, bo od samego początku istnienia Gwiezdnej Sagi rozmawiamy o baśni, która wymaga zawieszenia niewiary i przymknięcia oka na wiele niedociągnięć strukturalnych i realizacyjnych, które są we wszystkich 9 częściach. Ten film działa podobnie jak
Przebudzenie Mocy, pozwalając widzom wczuć się w przygodę i ją przezywać, bez znaczenia na fabularne detale. W tym tkwi najważniejsza zaleta finału J.J. Abramsa, która ma swoją kwintesencję w pożegnaniu Lei.
Gwiezdne Wojny: Skywalker. Odrodzenie to satysfakcjonujący finał, który i tak będzie dzielić. Zakończenia mają to do siebie, że nie spełnią oczekiwań wszystkich, a jeśli komuś się Trylogia Sequeli nie podobała, ten film tego nie zmieni. Nie jest to jednak zrobione po macoszemu, jak koniec
Gry o tron, chociać brak temu mocnego uderzenia jak w
Avengers: Endgame. W konfrontacji zakończeń wielkich historii w 2019 roku pomimo całej mojej sympatii Gwiezdne Wojny plasują się po środku. Dają świetną rozrywkę, starają się odpowiadać na dręczące pytania, ale nawet jeśli teoria czy oczekiwania fanów się potwierdzają, nie ma możliwości każdemu dania tego, co chce. Ważne, że pomimo różnych problemów, które ta trylogia napotykała, wydaje się to spójne, logiczne i dobrze komponuje się z całą Gwiezdną Sagą, bo choć nie wszystkie decyzje akceptuję, Abrams opowiada to wartko, w klimacie historii i z rozsądnym użyciem analogii do przeszłości. Nie jest to ani najlepszy film z dziewięciu, ani perfekcyjne widowisko, ale daje koniec spójny i sensowny - zgodny z konwencją i sercem Gwiezdnej Sagi.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h