Kapitan Marvel – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 8 marca 2019Nadejście tej postaci zapowiedziała pierwsza scena po napisach Avengers: Wojna bez granic. Jest to wstęp do Avengers: Koniec gry. Jak wypada pierwszy solowy film o superbohaterce z MCU? Przeczytajcie naszą bezspojlerową recenzję.
Nadejście tej postaci zapowiedziała pierwsza scena po napisach Avengers: Wojna bez granic. Jest to wstęp do Avengers: Koniec gry. Jak wypada pierwszy solowy film o superbohaterce z MCU? Przeczytajcie naszą bezspojlerową recenzję.
Nie ma co ukrywać. Wszyscy fani MCU czekają na kwietniową premierę Avengers: Endgame i traktują Captain Marvel jedynie jako przystawkę. Trzeba było jakoś wprowadzić tę postać do ostatniego aktu wielkiego wydarzenia. Przedstawić ją szerszej publiczności. Kim jest? Czemu jest taka istotna dla losów wszechświata? Scenarzyści stanęli przed trudnym zadaniem, jak napisać origin story, by film nie był kopią poprzednich, w których bohater staje naprzeciw antagonisty posiadającego te same moce. Tak było choćby w Iron Manie, Czarnej Panterze czy Ant-Manie. Teraz miało być inaczej i jest. Carol Danvers (Brie Larson) nie pamięta swojej przeszłości. Co jakiś czas strzępki jej poprzedniego życia nawiedzają ją w snach. By je zagłuszyć, skupia się na swojej pracy, a jest nią obrona galaktyki przed zmiennokształtną rasą Skrulli, uznawaną za terrorystów. Podczas jednej ze swoich misji rozbija się na planecie C-35, zwanej inaczej Ziemią, z której, jak się okazuje, pochodzi. Są lata 90. Rząd amerykański nie za bardzo wie, jak postępować z przybyszami z innych galaktyk. Pierwszym na miejscu lądowania Carol jest młody agent Nicolas Fury (Samuel L. Jackson). Oboje będą musieli stawić czoła nadciągającemu niebezpieczeństwu.
Kapitan Marvel nie jest najlepszym filmem Marvela. Mieści się gdzieś w środku stawki. Ja bym go uplasował tuż za Ant-Man and the Wasp. Bardzo dużo dzieje się na ekranie. Jest zabawnie. Jest miejscami dramatycznie. Jednak w scenariuszu brakuje klarownego czarnego charakteru. Na dobrą sprawę nie mamy pojęcia, z kim dokładnie i o co główna bohaterka walczy. Pomimo pewnego twistu, którego nawet fani komiksów by nie przewidzieli, trudno być zaskoczonym przebiegiem fabuły. Wszystko jest tu przewidywalne. Mamy zbyt dużo dłużyzn w pierwszej połowie, gdy Carol stara się zrozumieć, kim jest. Problemem jest też to, że widz od początku wie, jak istotną i potężną postacią jest Kaptan Marvel. Przez co jedynie czekamy na moment, gdy osiągnie pełnie swoich możliwości, co musi w końcu nastąpić.
Duet reżyserski Anna Boden i Ryana Flecka stworzył lekką produkcję pełną humoru. Powierzenie głównej roli laureatce Oscara, Brie Larson, był strzałem w dziesiątkę. Aktorka ma poczucie humoru, które świetnie sprawdza się na ekranie. Plasuje się gdzieś pomiędzy Tonym Starkiem a Doktorem Strange'em. Aktora pasuje do tego świata. Zachowuje się bardzo naturalnie. Niestety, reżyserzy nazbyt chcą pokazać wszystkim dookoła, że stworzyli pierwszy marvelowski film, w którym na pierwszym planie jest silna kobieta. Nie potrafią tego osadzić w samej fabule, tak by bohaterka sama to pokazała. Są tak skupieni na tym, by pokazać jej ogromne moce i siłę, że zapominają o jej ludzkiej stronie. Brak w niej emocji.
Drugą osobą, która kradnie ten film, jest niewątpliwie Samuel L Jackson jako jeszcze nie aż tak śmiertelnie poważny Nick Fury. Z racji tego, że cofamy się do lat 90., aktor mógł pokazać trochę bardziej rozrywkową stronę tego nieustraszonego agenta. Niewątpliwie cały show kradnie kot. Sposób, w jaki Fury wchodzi z nim w interakcję, jest cudowny. Czyste złoto. Nie spodziewałem się, jak dużą przyjemność sprawią mi sceny Samuela z tym rudowłosym czworonogiem.
Podobał mi się niezmiernie hołd złożony Stanowi Lee. Otóż gdy pojawia się tradycyjne logo Marvela na początku filmu, zamiast widocznych tam wszystkich superbohaterów, pojawiają się wszystkie cameo Stana w dotychczasowych filmach. Oczywiście jego w filmie tez zobaczymy.
Kapitan Marvel jest filmem, który pod płaszczykiem rozrywki próbuje przemycić kilka ważnych problemów społecznych, jak nierówne traktowanie kobiet w pracy (w tym wypadku w wojsku) i agresywne podejście do emigrantów szukających spokojnego miejsca, by osiedlić się z rodziną. Wszystko oczywiście podane w tym intergalaktycznym sosie z dużą dawką humoru. Niektóre żarty zostaną zrozumiane jedynie przez widzów starszej daty. Trudno mi wyobrazić sobie, że młodzież będzie się śmiała w głos na scenach, gdy główna bohaterka zmaga się z ciągle zrywającym się modemowym połączeniem internetowym, czy na tej, w której wszyscy czekają, jak Windows załaduję płytę, by można było odpalić jej zawartość. Niemniej, ja się na nich świetnie bawiłem.
Sam film, pomimo że dostarczył sporo rozrywki, nie jest niczym przełomowym. Nie przebija żadnej ściany, jak zrobili to chociażby Guardians of the Galaxy czy Thor: Ragnarok. Jest to po prostu kolejna stacja, na której wsiada nowy bohater zmierzający do dworca centralnego, gdzie ma mieć miejsce ostateczna walka.
P.S. Po napisach są dwie sceny. Jedna nawiązująca do Avengers: Koniec gry i druga, która jest typowo rozrywkowa. Coś w stylu grającej na perkusji mrówki.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1996, kończy 28 lat
ur. 1983, kończy 41 lat
ur. 1948, kończy 76 lat
ur. 1937, kończy 87 lat
ur. 1982, kończy 42 lat