Legends of Tomorrow: sezon 5, odcinek 15 (finał sezonu) - recenzja
Epicki, legendarny, wyjątkowy. Taki... nie był finał 5. sezonu Legends of Tomorrow. Było za to trochę akcji, humoru, a nawet wzruszeń. Bynajmniej nie ramion.
Epicki, legendarny, wyjątkowy. Taki... nie był finał 5. sezonu Legends of Tomorrow. Było za to trochę akcji, humoru, a nawet wzruszeń. Bynajmniej nie ramion.
Dobrnęliśmy (słowo klucz) do końca 5. sezonu przygód ekipy z Waveridera. A był to sezon bardzo nierówny, jak na Legends of Tomorrow. O części epizodów najlepiej byłoby zapomnieć, a inne były „takie se”. Było też kilka naprawdę niezłych, by nie zaszaleć i nie powiedzieć – dobrych. Spięto to całkiem niezłym finałem. Legendy po ucieczce z telewizyjnej pętli serialowej od razu zabrały się za to, co robią najlepiej – tworzeniem chaosu, z pomocą którego mają nadzieję pokonać boginie przeznaczenia. Dwie, żeby nie było, bo przecież Charlie była tą z sióstr, którą koniecznie trzeba było odzyskać. Nie będzie dla nikogo ani tajemnicą, ani tym bardziej spoilerem, że wszystkie zadania spisane na karteczce przed misją zostały z niej szybko, sprawnie i bezboleśnie wykreślone.
A odhaczono m.in. odnalezienie Waveridera i uruchomienie go, zabicie Atropos, zniszczenie Krosna Przeznaczenia, przywrócenie jako takiej znanej nam rzeczywistości. A, no i najważniejsze – przywrócono już całkowicie Behrada, poświęcając przy tym jedną z Zari. Tę zdecydowanie fajniejszą. Tradycyjnie mogliśmy w tym wszystkim liczyć na ogromną dawkę humoru (nie zawsze trafionego), sporo niezłej akcji (jak na ten serial) i efekty specjalne z przełomu wieków. Fabularnie było tak jak zawsze – niby wszystko się spinało, ale liczba przeskoków i głupotek mogłaby przyprawić o ból głowy kogoś, kto traktuje ten serial śmiertelnie poważnie. A przecież wiemy, że na to akurat ta produkcja nie zasługuje.
Zasługuje natomiast na docenienie z dwóch względów. Pierwszy (i chyba najważniejszy) to najlepszy serial z Arrowerse i ze sporą dozą prawdopodobieństwa możemy liczyć, że za rok – kiedy Legendy wrócą z szóstym sezonem, nadal będziemy o nim tak mówić. Drugi to chemia między bohaterami/aktorami, jaką widać na ekranie. Ewidentnie wszyscy naprawdę dobrze się bawią w czasie kręcenia tego serialu. To też nie może dziwić, mało jest w końcu produkcji, do których obsada nie musi podchodzić śmiertelnie poważnie, ani wykorzystywać wszystkich pokładów talentu aktorskiego (jeśli je w ogóle posiadają). Ot wchodzą, odgrywają to, co mają odegrać, wychodzą i zapominają.
Niewątpliwie, w ciągu pięciu lat serial, a właściwie jego twórcy, przestali poważnie podchodzić do tematu, co ostatecznie wyszło im na plus. Czerpią garściami inspiracje ze wszystkiego, co się da. Czasem wychodzi im to naprawdę świetnie, ale są też momenty, kiedy zjadają w ten sposób własny ogon. Takie odczucie towarzyszyło nam zresztą od początku sezonu, kiedy ewidentnie coś nie do końca grało. Częściowo było to efektem pracy nad ostatnim crossoverem, a częściowo złym naciskiem na główny wątek (walkę z piekielnymi duszami) i rozłożeniem akcentów pomiędzy bohaterami serialu. Ostatecznie jednak udało się twórcom z tego nieźle wybrnąć i wrócić (mniej więcej) do poziomu z dwóch ostatnich sezonów.
Nie wszystkie decyzje, jakie w tym czasie podjęli, były trafne. Wprowadzenie dosłownie znikąd Behrada jako członka Legend, nie było najlepszym pomysłem. Do ostatniego odcinka trudno było się z nim zżyć, choć z czasem dało się go choć trochę polubić. Jeszcze gorszym pomysłem było wprowadzenie Zari w wersji narcystycznej i momentami naprawdę głupiej influencerki. Wisienką na torcie jest jej romans z Johnem Constantinem, co urąga tak naprawdę jego wizerunkowi. Sytuację trochę ratował powrót tej właściwej Zari i szkoda, że ostatecznie (chyba) z niej zrezygnowano.
Do bólu irytującą postacią był natomiast Gary, w duecie z Moną często przekraczali wszelkie granice żenady. W duchu liczyłem, że gdzieś tam, w trakcie walki z boginiami przeznaczenia, urwie się jakaś drobna niteczka, która zmiecie tę dwójkę z ekranu. Albo chociaż jedną z nich, co ostatecznie nie nastąpiło.
Mimo tych wad za Legends of Tomorrow będziemy po prostu tęsknić. Nie dlatego, że to serial wybitny, efekciarski, ze świetnie rozrysowanymi postaciami (choć w pewnym sensie tak nawet jest) i rozpisaną fabułą. To fantastyczny odmóżdżacz, przy którym człowiek naprawdę może się z relaksować, a przy tym naprawdę nieźle bawić. A co najważniejsze, po zakończeniu nie trzeba nad nim zbyt wiele myśleć. Ot rozrywka w najlepszej postaci i serial, który jeśli już jest na antenie, to chce się go obejrzeć, ale jeśli go nie ma, to nikt tak naprawdę za nim specjalnie nie tęskni. A i tak ostatecznie jest jednym z najlepszych seriali wśród tych naprawdę słabych. Taki urok Legend.
Poznaj recenzenta
Paweł SzałankiewiczKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1946, kończy 78 lat
ur. 1963, kończy 61 lat
ur. 1979, kończy 45 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1978, kończy 46 lat