W okolicy świąt Bożego Narodzenia do kin trafia nowa część serii Listy do M. To już zaczyna być pewnego rodzaju tradycją. Tym razem pałeczkę od Patricka Yoki przejmuje Łukasz Jaworski, twórca takich seriali jak mało udane Na noże czy ciekawa Pajęczyna z Joanną Kulig. Pomimo dużego doświadczenia w telewizji jest to jego debiut w kinie komercyjnym. Trzeba przyznać, że nie miał łatwego zadania, bo oczekiwania fanów tej świątecznej serii są dość duże. Budowa Listów do M. jest taka sama jak zwykle. Do stałego grona bohaterów – takich jak Mel (Tomasz Karolak), Szczepan (Piotr Adamczyk), Karina (Agnieszka Dygant) i Wojtek (Wojciech Malajkat) – dochodzą nowi. Poznajemy więc spotykających się po latach znajomych: Damiana (Bartłomiej Kotschedoff), Przemka (Mateusz Banasiuk) i Majkę (Maria Dębska), a także zaangażowaną w tematy społeczne dziennikarkę Annę (Aleksandra Popławska). Każdy z bohaterów podczas przygotowań do świąt przejdzie pewną przemianę. Nie dla wszystkich zakończy się ona happy endem, ale takie są właśnie Listy do M. Starają się w lukrowany sposób przemycić nam kilka prawd życiowych. Zostawić w lekkiej zadumie z uśmiechem na ustach. Mel przeżywa zakończenie swojego dwuletniego związku z Dagmarą, którą poznał pod koniec poprzedniej części. Zostaje eksmitowany z jej mieszkania za niepłacenie czynszu i jest zmuszony tułać się bez celu po ulicach zaśnieżonej Warszawy. Matka uważa go za nieudacznika i nie chce go przyjąć pod swój dach. W pracy też go nie chcą. Jednak szczęście ponownie się do niego uśmiecha – nasz bohater jest omyłkowo uznany za bohaterskiego Mikołaja, który uratował komuś życie. W tym samym czasie Szczepan i Karina wyruszają do domu majętnego wuja. Chcą poprosić go o fotografię dla swojej córki, która robi drzewko genologiczne ich rodziny. Tam spotykają krewnych, którzy zaalarmowani wypadkiem samochodowym wuja ustawili się już w kolejce po jego majątek. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem tego, jak scenarzystom (Marcinowi Baczyńskiemu i Mariuszowi Kuczewskiemu) udaje się utrzymywać świąteczny nastrój tej serii i nie popadać w pastisz. Wymyślane przez nich historie dalej są zabawne i ciepłe. Oczywiście są one dalej nierówne, ale na szczęście przy piątej części mamy mniej zgrzytów fabularnych. Twórcy porzucili nudny wątek romantyczny Wojtka i Agaty. Nie ma po nim śladu, co mnie cieszy, bo miałem obawy, że będą chcieli go kontynuować. Wojciech Malajkat dostał dużo ciekawszą historię do zagrania, która w większym stopniu daje mu się wykazać na ekranie i zaprezentować komediowe talenty. Miałem wrażenie, że marnował się w poprzednich odsłonach, a tu wraca do dawnej formy. Niestety, powracającym problemem scenariuszowym jest niekonsekwencja w prowadzeniu postaci. O ile można spokojnie wytłumaczyć to, że Wojtek nie rozpacza już po Agacie (wszak minęły ponoć 2 lata), to nie rozumiem, czemu milczy na temat córki Tosi, ale wspomina o śmierci swojej żony. Podobnie jest z małżeństwem Lisieckich, które chyba zapomniało o starszej córce Majce. Rozumiem, że nie każdego bohatera da się wykorzystać w wymyślanych historiach, ale można przynajmniej w jakiś sposób uwzględnić ich istnienie. Inaczej jest to dość podejrzane. Z pewnością najjaśniejszym punktem całej serii jest burzliwe małżeństwo Lisieckich. Duet Piotra Adamczyka i Agnieszki Dygant jest świetny i nie traci swojej energii. Mam nawet wrażenie, że z każdą częścią jest jeszcze lepszy. Widz jak na szpilkach czeka na sceny, w których małżonkowie będą przerzucać się złośliwościami. Wychodzi im to bardzo naturalnie. Widać również, że aktorzy dobrze się bawią, a część ich wybuchów złości jest chyba improwizowana. Cieszę się, że do Listów... wraca także postać Lucka wykreowana w poprzedniej części przez Janusza Chabiora. Bardzo ładnie komponuje się z resztą stałej obsady. Mam nadzieję, że już zostanie w tej serii, co niestety nie jest takie oczywiste.
fot. Bartosz Mrozowski
+9 więcej
Najsłabiej wypada wątek dwóch par znajomych, którzy po latach rozłąki postanawiają spędzić razem święta. Bardzo odbiega on swoim charakterem od reszty. Jest praktycznie pozbawiony wątków komediowych. Można powiedzieć, że w tej całej układance odpowiada on za wątek romantyczny. Skupia się na nostalgii i dobrze znanej prawdzie życiowej, że stara miłość nie rdzewieje. Chce nam przekazać, że należy mówić otwarcie o swoich uczuciach, by później nie zastanawiać się: „co by było, gdyby...”. Listy do M. 5 są ciepłą, zabawną, kolorową komedią świąteczną, która nie jest wolna od wad poprzednich części. Nie zrezygnowano z chamskich, bijących po oczach lokowań produktów – czekolad czy biżuterii. Ekspozycja nazw tych firm nie jest subtelną. Powtarza się je kilkunastokrotnie, by widz ich nie przeoczył i nie zapomniał, jaki sklep z biżuterią odwiedzili bohaterowie. Niby powinienem się do tego już dawno przyzwyczaić, a jednak wciąż mnie to drażni. Seria wciąż daje widzowi dużo radości i sporo momentów, w których bez zażenowania może się śmiać na kinowym fotelu. Listy do M. stają się taką samą tradycją jak oglądanie w święta Kevina samego w domu. Kompletnie mi to nie przeszkadza. Mam nadzieję, że scenarzyści dalej będą w stanie pisać tak ciekawe, ciepłe i czasami nawet wzruszające historie dla naszych bohaterów.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj