Mamma Mia: Here We Go Again! – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 27 lipca 2018Historia miłosna opowiedziana w rytmie piosenek zespołu ABBA okazała się globalnym sukcesem. Widzowie się w niej zakochali, więc stworzenie kontynuacji było tylko kwestią czasu.
Historia miłosna opowiedziana w rytmie piosenek zespołu ABBA okazała się globalnym sukcesem. Widzowie się w niej zakochali, więc stworzenie kontynuacji było tylko kwestią czasu.
W 2008 roku widzowie na całym świecie żyli historią Donny Sheridan (Meryl Streep), której córka (Amanda Seyfried) na swój ślub zaprosiła trzech byłych chłopaków matki, by dowiedzieć się, który jest jej biologicznym ojcem. Opowieść była zabawnie napisana, a do tego okraszona największymi hitami szwedzkiego zespołu ABBA, którego piosenki zna chyba każde pokolenie. Po dziesięciu latach wracamy na grecką wyspę, gdzie Sophie szykuje się na ponowne, po wielkim remoncie, otwarcie hotelu matki. To znakomity moment, by przenieść się do roku 1979 i zobaczyć, co się stało, że młoda Donna postanowiła osiedlić się na wyspie. Jak poznała swoich trzech partnerów? No i co się stało, że z żadnym z nich nie związała się na stałe?
Reżyser i również scenarzysta Mamma Mia! Here We Go Again, Ol Parker, stworzył porządną kontynuację letniego hitu. Widzowie będą go oglądać z uśmiechami na twarzach, radośnie podśpiewując znane im hity i tupać nóżkami do rytmu. Ale to tyle. Brak tutaj fajnej historii. Takiej, która chwyci za serducho, jak w poprzedniej części. Wszystko tu mamy wtórne. Takie odgrzewanie starego kotleta w greckim sosie. Wszystkie postaci powracają, ale brakuje im werwy. To raczej spotkanie starych znajomych niż kontynuacja ich przygód. A to dlatego, że w ich życiu nic się nie dzieje. Oni po prostu pojawiają się na wyspie i… to w sumie tyle. Nie mają nam nic ciekawego do powiedzenia. Film obfituje w taką samą liczbę żenujących, jak i zabawnych scen, przez co całość nie męczy, ale pozostawia pewne uczucie niedosytu. Nie ma jednak co ukrywać – ten film powstał tylko i wyłącznie po to, by za pomocą muzyki ABBY wprawić nas w dobry humor i to mu się udaje. Nie ma co znęcać się nad słabym scenariuszem, bo nie jest on tutaj istotny. Widz ma oglądać piękną Grecję, musicalową choreografię i śpiewać razem z bohaterami piosenki, które zna. Reszta schodzi na daleki trzeci, a może i nawet czwarty plan.
Nowym nabytkiem w obsadzie jest Lily James, występująca jako młoda Donna. Nie był to moim zdaniem dobry wybór. Aktorka nie przekonała mnie do siebie w Cinderella i teraz jest podobnie. Choć nie można jej odmówić tego, że ma piękny głos i talent muzyczny.
Do obsady dołączyła również, niewidziana od 8 lat na dużym ekranie, Cher jako Ruby Sheridan, czyli znana tylko z opowieści mama Donny. Piosenkarka zaprezentowała swoją „nową” twarz, która przez liczne operacje plastyczne nie wyraża już żadnych emocji. Ale głos dalej ma obłędny, o czym widzowie będą mogli się przekonać m.in. podczas piosenki Fernando.
Nie można zapomnieć jeszcze o „Andy, który chyba wynegocjował sobie w kontrakcie, że jako jedyny członek obsady nie będzie ani tańczył, ani śpiewał, choć gra w musicalu. Za to będzie rzucać tekstami żywcem wyciągniętymi z książek Paulo Coelho.
Świetnie wypada za to stara gwardia. Tercet Pierce Brosnan, Skarsgard, Colin Firth wręcz gwarantują sporą dawkę śmiechu. Ich interakcje mają w sobie pewną lekkość i szczerość. Zresztą ich młodsze wersje, czyli Jeremy Irvine, Hugh Skinner i Josh Dylan też radzą sobie nie najgorzej. Pod tym względem casting został przeprowadzony bezbłędnie.
To, co mnie bardzo drażniło podczas seansu, to mocno zażółcony obraz. Nie wiem, czy taki był pierwotny zamysł reżysera, czy też jest to sposób na szybkie i jakże sztuczne uzyskanie efektu opalenizny u wszystkich aktorów w obsadzie. W końcu akcja dzieje się na wyspie, na której prawie zawsze świeci słońce.
Może to też moja tendencja do czepiania się, ale ten sequel zaprzecza wszystkiemu, czego dowiedzieliśmy się w pierwszej części. Nie zgadza się tu prawie nic. W wersji z 2008 roku Donna wprost daje nam znać, że jej matka nie żyje. No ale może nie żyje dla niej, a nie tak na serio. Powód wylądowania na greckiej wyspie też jest mniej wyszukany i romantyczny. Dziewczyna bowiem zostaje wygnana z domu przez swoją matkę, która nie może znieść myśli, że córka zaszła w ciążę i nie wie, kto jest ojcem dziecka. Druga część temu wszystkiemu zaprzecza. Zastanawiam się tylko, czy to świadomy zabieg, czy może niechlujstwo scenarzystów, którym nie chciało się sprawdzić faktów zawartych w oryginale.
Niemniej Mamma Mia: Here We Go Again! to idealna pozycja dla plenerowych kin letnich. Lekkie. Przyjemne. Zabawne. Grunt, by skupić się na hitach muzycznych, a nie na scenariuszu. Gdy to zrobimy, dobra zabawa będzie gwarantowana.
Poznaj recenzenta
Dawid MuszyńskiKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1965, kończy 59 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1945, kończy 79 lat