Maria Magdalena – recenzja filmu
Data premiery w Polsce: 6 kwietnia 2018Garth Davis - reżyser doceniany za nagradzany film Lion. Droga do domu - podjął się próby opowiedzenia prawdziwej historii o Marii Magdalenie, która różni się od tego, co pokazywano na ekranie do tej pory. Czy to wystarczy, by dać dobre kino?
Garth Davis - reżyser doceniany za nagradzany film Lion. Droga do domu - podjął się próby opowiedzenia prawdziwej historii o Marii Magdalenie, która różni się od tego, co pokazywano na ekranie do tej pory. Czy to wystarczy, by dać dobre kino?
Mary Magdalene nie opowiada historii tej postaci, którą znamy z innych filmowych wersji. Nie jest ona grzesznicą ani prostytutką, ale uczennicą Jezusa z Nazaretu, jedną z apostołów. Sam ten fakt nadaje produkcji pewnej świeżości, która pozwala trochę wyrwać ją z ogranych w kinie schematów. W końcu w każdej historii o Jezusie była ona przedstawiona w jeden sposób, więc dobrze jest pokazać coś, co obecnie według Watykanu jest tą rzetelną wersją. O czym też sami twórcy informują w napisach po zakończeniu obrazu. To czyni opowieść ciekawszą, bo jeśli ktoś nie zna szczegółów, zaintryguje się tym, jak zostanie przedstawione jej życie.
Garth Davis tworzy film bardzo oszczędny w dialogach, co samo w sobie wydaje się mieczem obosiecznym. To często buduje sceny, w których nie dostajemy łopatologicznych kwestii oznajmujących oczywistości, bo ich znaczenie wychodzi z reakcji i emocji płynących z twarzy aktorów. To właśnie tutaj wyczuwalna jest cecha, która nadaje tej produkcji charakteru: jest on w pełni oparty na atmosferze całkiem nieźle potęgowanej przez sprawnie działającą muzykę. To ona buduje odbiór scen, w których dzieje się niewiele i nie pada zbyt dużo słów. To ona sprawia, że coś tak oczywistego, jak wskrzeszenie Łazarza, jest czymś, co może wywołać ciary na plecach i emocje w sercu. Davis wykorzystuje dość proste środki budowy klimatu, ale dzięki nim to wszystko staje się samo w sobie ciekawsze, bardziej wartościowe i na swój sposób świeższe. Nie brak w tym dobrych pomysłów, które nadają znanym wszystkim wydarzeniom z życia Chrystusa innego znaczenia. Ten nastrój, który czasem wydaje się wręcz oniryczny, buduje zupełnie inny odbiór poszczególnych scen. Zarazem taka forma opowiadania historii sprawia, że zbyt często ten film ma za wolne tempo: jest sennie, monotonnie i brakuje jakiegoś mocnego, emocjonalnego uderzenia, które mogłoby należycie wpłynąć na widza. Tak jakby gdzieś gubiono czytelny sens opowieści, która niknie pod zabawą tonem filmu. Po prostu są sceny, gdzie reżyser wyraźnie traci zaangażowanie widza i pojawia się nuda, przestoje i jednostajność.
Nie mogę odmówić temu filmowi serca, które jest na właściwym miejscu. Rooney Mara jako Maria i Joaquin Phoenix jako Jezus są tymi pozytywami, które budują emocjonalną sferę filmu. To ich autentyczne kreacje pozwalają zobaczyć postacie nam znane i na swój sposób świeżo ukazane. Takie, które nabierają dodatkowego wyrazu w ich wykonaniu, gdzie nie jest to tylko czarno-białe. Tyczy się to przedstawienia ich motywacji, a nawet lęków, które mówią nam jednoznacznie, jaką przechodzą drogę i z czym muszą się mierzyć. Muszę przyznać, że to oni działają na wrażliwość widza. Sprawili, że mogłem odczuwać emocje w momentach, w których trudno było ich oczekiwać. Czy to w zwykłych rozmowach, czy scenach związanych z życiem Chrystusa, które musiały się tutaj znaleźć. Sam Phoenix w roli Jezusa zdaje się hipnotyzować widza swoją charyzmą. Zarazem jest coś nie tak z postacią Marii, która na początku jest bardzo ludzka, emocjonalna i ma głębię, a potem gdzieś zanika. Staja się czymś w rodzaju symbolu, który ma pokazać Jezusowi, że kobiety też chcą walczyć o swoje dusze. Jak w czasie rozwoju historii Phoenix genialnie obrazuje rozdarcie Jezusa, jego lęk i zarazem odwagę do stawienia czoła temu, co Bóg mu nakazał, tak Maria zatraca się w tym wszystkim i jest po prostu jego uczennicą. Nie ma dylematów, niepewności czy obaw. Gdzieś to się kłóci z całą konwencją i tym, jak wszyscy są ukazywani. A przecież ta historia nawet sensownie nadaje motywacje Judaszowi, który staje się postacią tragiczną, a nie po prostu złoczyńcą winnym zdrady. Chociaż obok tego mamy kiepsko przedstawionych apostołów, którzy są głównie bezimienni i bez osobowości. Swoją chwile dostaje jedynie Piotr, który w wykonaniu tak wybitnego aktora jak Chiwetel Ejiofor jest typem aroganckim i antypatycznym. Kłopot w tym, że nie ma w nim niczego więcej, a to jest marnowanie talentu kogoś takiego jak Ejiofor.
Można wiele zarzucić wolnemu tempu opowiadania historii, wkradającej się zbyt często nudzie i braku zaangażowania w opowieść. Nie mogę jednak niczego zarzucić reżyserowi, w kwestii tworzenia filmu z wielką dbałością o wizualne piękno. Zdjęcia nominowanego do Oscara Grega Fraisera zachwycają przez cały seans. To jak ukazuje niezwykłe krajobrazy, przez które przemierzają bohaterowie, czy Jerozolimę, zachwyca pięknem i rozmachem. To często też widać w oświetleniu, które jest naturalne, a tym samym nadaje scenom większej autentyczności i ciekawego stylu. Ten aspekt to jedyna rzecz, do której nie ma opcji się przyczepić.
Film ma swoje wady, a wybrana opcja polskiego dubbingu jedynie je pogłębia. Zaznaczam, że nic nie mam do dubbingu, bo może zostać on zrobiony dobrze i tym samym być rozrywką prawidłowo trafiającą w gusta osób, które tego oczekują. Kłopot w tym, że tutaj mamy w kinach tylko dubbing i do tego kiepsko zrobiony. Dobór głosów jest fatalny, a ich reżyseria karygodna. Nie ma w tych głosach emocji, które widzimy w kreacjach Mary i Phoenixa. One wręcz wypaczają to, co aktorzy robią i ile serca zostawiają na planie. Recytowanie kwestii nie ma nic wspólnego z grą, a to po prostu odbija się na jakości. Problem jest taki, że pojawiają się jeszcze absurdalne decyzje: jakieś chrząknięcia czy śmiechy są dubbingowane, a gdy mamy w oryginale kwestię po hebrajsku, w dubbingu polscy aktorzy mówią te kwestie także po hebrajsku. Sensu tej decyzji nie widzę żadnego, bo brzmi to szkaradnie. Niestety, ale taki film zasługuje na dubbing, w którym aktorzy zostawią sporo serca w budkach nagraniowych, a do tego jest potrzebna reżyseria i wizja, której tutaj zabrakło. Taka wersja to wręcz zbrodnia na kinie, bo nie można wypaczać kreacji takich aktorów jak Joaquin Phoenix i Rooney Mara. Wrażenie w oryginale na pewno byłoby po prostu lepsze.
Mary Magdalene to film bardzo nierówny. Z jednej strony piękny wizualnie, ze świetnymi rolami oraz atmosferą, która powinna działać na widza w zależności od jego wrażliwości. Z drugiej strony monotonny, nudnawy i nieangażujący tak, jak powinien. Na tle takiej The Passion of the Christ, która trzyma w napięciu do końca, jest to tytuł dziwnie zwyczajny, zbyt mało porywający, przeciętny. Ocena niżej za jakość polskiego dubbingu, która odbiera temu filmowi jego atuty.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaKalendarz premier seriali
Zobacz wszystkie premieryDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1977, kończy 47 lat
ur. 1993, kończy 31 lat
ur. 1973, kończy 51 lat
ur. 1975, kończy 49 lat
ur. 1969, kończy 55 lat