Narodziny gwiazdy, nawet pomimo swoich mankamentów, to film, który wielu z nas zabierze w emocjonalną podróż. Na jej końcu czekają łzy wzruszenia i przejmujący niepokój, obok którego nie sposób przejść obojętnie.
"Muzyka to w rzeczywistości 12 półtonów zawartych w każdej oktawie - 12 półtonów i oktawa się powtarza" - powie weteran branży Bobby (Sam Elliott) do podbijającej rynek muzyczny Ally (Lady Gaga). "To wciąż ta sama historia, opowiadana po wielokroć, od zawsze. To, co artysta może zaproponować światu, sprowadza się do postrzegania tych 12 półtonów". Pozornie fatalistyczna diagnoza zagadnienia wydaje się nakreślać właściwą tonację filmu A Star Is Born. Mnóstwo tu napięcia, jeszcze więcej ekranowej chemii, jednak nad tym tańcem przeróżnych komponentów zawiśnie nieuchronna tragedia. Jeśli jakaś gwiazda faktycznie się narodzi, to nie zajaśnieje w ciemnościach niczym supernowa; wciąż będą ją przesłaniać pyły przeszłości i obłoki traumatycznych wspomnień, a jej blask przyćmi bliskość czarnej dziury życiowych błędów. Sęk w tym, że Bobby, instruując nowicjuszkę sceny artystycznej, srogo się pomylił. Muzyka to coś znacznie więcej: rytm, melodia, tempo, barwa, artykulacja i, co najważniejsze, harmonia. Sposób tworzenia, sposób kończenia i subtelne dźwięki zawarte pomiędzy początkiem a końcem. Jakże przewrotne jest to, że reżyser i zarazem współscenarzysta produkcji, Bradley Cooper, doskonale zdaje sobie z tego sprawę i swoje A Star Is Born zamienia w pierwszorzędny melodramat, w którym wybrzmiewa echo Hollywoodzkich klasyków gatunku.
Słowa Bobby'ego paradoksalnie sprawdzają się w przełożeniu na ocenę nawet nie tyle kondycji współczesnej popkultury, co samego obrazu Coopera. Jego reżyserski debiut jest przecież trzecim kolejnym remakiem filmu z 1937 roku, jakby twórca chciał nas przekonać, że każde pokolenie zasługuje na swoją własną wariację na temat historii, która mogłaby uchodzić za podręcznikową definicję "samograja". Jest ich dwoje. On, Jackson Maine (w tej roli sam reżyser), tytan muzyki country, który najwyraźniej nie odrobił lekcji ze schodzenia ze sceny niepokonanym. Zaczyna odcinać kupony od sławy, tonie w morzu alkoholu i narkotyków, jego słuch ulega pogorszeniu. Ona, Ally, kelnerka z bagażem doświadczeń i pełna kompleksów piosenkarka-amatorka, która w klubach wykonuje utwory Edith Piaf w taki sposób, że wniosek nasuwa się tylko jeden: jej szansa na sukces musiała się wydarzyć. Ich życiowe drogi zupełnie przypadkowo się przetną, co zaowocuje nie tylko relacją mistrza i jego muzy, ale i wielkim uczuciem.
Widz będzie podskórnie czuł, że to miłość niemożliwa: pozornie różni ich wszystko, od zaplecza emocjonalnego po otoczenie - Ally w końcu przebywa wśród drag queens i rozmiłowanych w hazardzie przyjaciół ojca, Jackson staje się zaś wrakiem człowieka, który działa destrukcyjnie na wszystkich dookoła, ze swoim starszym bratem Bobbym na czele. Składa się jednak tak, że oboje pragną zwalczyć trawiącą ich chorobę samotności. W dodatku bohaterów połączy muzyczna wrażliwość, ta, która jemu każe uronić łzę w trakcie śpiewu nowo poznanej towarzyszki, a jej zaprezentować fragment z dopiero co tworzonej piosenki. Dalsza, pełna wzlotów i upadków historia protagonistów niejednego z nas doprowadzi do wzruszenia. To przecież opowieść o miłości, która wymyka się z ram czasowych, zaserwowana nam zupełnie nienachalnie, z pełną dozą subtelności.
Cooper w trakcie pracy nad produkcją postanowił zagrać va banque: wcielił się w rolę głównego bohatera i wykonał wszystkie partie wokalne, choć jego muzyczne doświadczenie, jak sam przyznawał, ograniczało się jedynie do podśpiewywania pod prysznicem. Jako Ally obsadził z kolei Lady Gagę, niegdysiejszą skandalistkę, kojarzoną choćby z kreacją wykonaną z surowej wołowiny. Tymczasem oboje wypadają na ekranie - dosłownie i w przenośni - koncertowo. Spotkania pary bohaterów przypominają tango dwóch potężnych żywiołów, doprowadzające w ostateczności do stworzenia elektryzującego duetu. Najpierw to Cooper daje popis gry aktorskiej; uosabia całą aurę teksańskiego country, łącząc pewność siebie i zawadiackość z kamuflowaniem wewnętrznych demonów. Z czasem ustępuje jednak miejsca energicznej Lady Gadze, która śpiewa tu z serducha i trzewi jednocześnie. Jej bohaterka przejdzie na ekranie potężną metamorfozę, która i niewtajemniczonym obserwatorom przywiedzie na myśl prawdziwą karierę piosenkarki. Wspólne sceny Jacksona i Ally, nawet pomimo genialnej roli Sama Elliotta na drugim planie, są esencją tej opowieści; bohaterowie w eksponowaniu emocji są przeraźliwie wręcz autentyczni, słodcy i naiwni zarazem, szczerzy i poszukujący. Dużo w nich dobra, jeszcze więcej pytań o to, czy ambicja i rozwój kariery powinny determinować ich wspólne życie. Będą musieli dokonać wielu wyborów, razem i oddzielnie, przy czym nie liczcie na żaden podrasowany lukrem finał. Mamy tu bowiem do czynienia z melodramatem pełną gębą, zamieniającym się w refleksję nad naszym prawdziwym "ja" i artystyczną wolnością w zderzeniu z show-biznesowym Lewiatanem.
Być może najjaśniejszym punktem produkcji jest sposób, w jaki Cooperowi udało się połączyć intymny wymiar opowiadanej historii z jej osadzeniem w wszechpotężnym i pełnym meandrów świecie branży rozrywkowej. Jest coś niewypowiedzianie pięknego w scenach, w których Ally i Jackson nawet przed tysiącami fanów będą potrafili zadbać o kameralność swojej relacji. Reżyser z wielką gracją operuje jednocześnie w kilku sferach narracyjnych, co owocuje znakomitymi w wydźwięku paradoksami: choć artyzm i miłość zdają się wzajemnie napędzać, z czasem staną się swoimi największymi wrogami. Co więcej, nawet jeśli teksty poszczególnych utworów mają kolosalne znaczenie dla fabuły, pełniąc niekiedy rolę chóru, innym zaś razem epilogu, Coopera zaskakująco często interesuje sfera niewerbalna. Spojrzenia, gesty, mimika twarzy - wszystko to, co zostaje zaklęte pomiędzy słowami.
Problem polega na tym, że reżyser, przynajmniej od drugiego aktu opowieści, stanowczo zbyt często grzęźnie w gatunkowych koleinach i tasuje nam przed oczami całą serią melodramatycznych klisz. Nawet niezaznajomionemu z pierwowzorem widzowi nietrudno będzie się domyślić, dokąd ta słodko-gorzka historia nas zaprowadzi. Nie wchodząc zbytnio w szczegóły fabularne trzeba odnotować, że dwie kluczowe w kontekście finału sceny trącą swoją banalnością, jakby scenarzyści chcieli nas złapać w emocjonalną pułapkę. Część odbiorców zapewne da się takiemu obrotowi spraw ponieść, inni będą kręcić nosem. Zupełnie niezrozumiałe jest też kończenie niektórych wątków, zwłaszcza tych drugoplanowych, które nie zdążyły jeszcze dostatecznie wybrzmieć w całej opowieści. Cooperowi brakuje najwidoczniej reżyserskiego warsztatu, który nakazałby mu zwolnić fabularne tempo, zamiast gnać przez świat przedstawiony do utraty tchu.
Na całe szczęście powyższe mankamenty z punktu widzenia całej produkcji będziemy postrzegać jako grzechy twórcze, które z pewnością możemy odpuścić. Nic to, że prawdopodobnie najważniejszy film muzyczny roku raczej nie zaoferował nam utworu, jaki moglibyśmy nucić po wyjściu z kina (może z wyjątkiem kapitalnego Shallow). Przynajmniej niektóre z ekranowych piosenek i tak powinny doczekać się statusu evergreenów, jeśli nie dla ogółu gawiedzi, to na pewno dla Amerykańskiej Akademii Filmowej. Wielka w tym zasługa Lady Gagi, która poza siłą unikalnego głosu każdy kolejny utwór okrasza raz to stonowaną, raz niezwykle emocjonalną mową ciała. Uczucie Jacksona i Ally nie nabrałoby również tak potężnej mocy sprawczej, gdyby nie zastosowane tu techniki realizacyjne. Kamera ukazując śpiewających głównych bohaterów tańczy dookoła, eksponuje ich twarze, zastyga w najmniej spodziewanym miejscu. Operator Matthew Libatique korzysta z wszelkich dobrodziejstw dania mu wolnej ręki w aspekcie wizualnym - rozświetla koncertowe sceny, zabiera nas za ich kulisy, romansuje z teledyskową konwencją. W jego pracy też dostrzeżemy paradoksy; bodajże największy przejaw żywiołowości Lady Gaga ukazuje wtedy, gdy niepozornie siada do fortepianu, a na jej twarzy widać dalekie powidoki dawnego strachu.
Abstrahując od walorów artystycznych, A Star Is Born są na pewno pozycją obowiązkową dla każdego miłośnika kina. Jestem niemal pewien, że o produkcji będzie naprawdę głośno w czasie przyszłorocznej ceremonii rozdania Oscarów - historia ta wydaje się skrojona pod oczekiwania Akademii, a w dodatku Lady Gaga łamie tu stereotyp bohaterek, które pojawiają się na ekranie tylko po to, by nadać nowy kontekst zasadniczemu wątkowi męskiego protagonisty. Piosenkarka na dobre dała też wyraz swoim aspiracjom aktorskim, zaś Bradley Cooper powrócił z dalekiej podróży jeśli chodzi o kierunki rozwoju kariery zawodowej. Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że Hollywood tego typu opowieści kocha ślepą miłością. Nie zmienia to jednak faktu, że to wciąż film, przez który niejednemu z nas łza zakręci się w oku, innym z kolei na nowo wybudzi marzenia o tym jednym prawdziwym uczuciu. Czasami nie musimy sięgać gwiazd, by je znaleźć - tego poczucia po seansie Wam gorąco życzę.