Orange Is the New Black: sezon 6 – recenzja
5. sezon Orange Is the New Black pozostawiał wiele do życzenia, ale 6. sezon to już przekroczenie granicy akceptacji. 13 odcinków rozciągniętej historii, marnowania potencjału i festiwal słabych pomysłów. Oceniam przedpremierowo bez spoilerów.
5. sezon Orange Is the New Black pozostawiał wiele do życzenia, ale 6. sezon to już przekroczenie granicy akceptacji. 13 odcinków rozciągniętej historii, marnowania potencjału i festiwal słabych pomysłów. Oceniam przedpremierowo bez spoilerów.
6. sezon Orange Is the New Black rozgrywa się tydzień po zakończeniu poprzedniej serii. Jak można się domyślić, obserwujemy pokłosie buntu w więzieniu, który doprowadził do tragicznych wydarzeń. To jest dobry pomysł na kolejny sezon, bo drzemie w tym ogromny potencjał na ciekawe wątki, duże emocje - i co najważniejsze - na nowe, bardzo potrzebne temu serialowi otwarcie. W końcu mamy zmianę miejsca akcji na więzienie o zaostrzonym rygorze. Twórcy jednak udowodnili jedno: serial trzeba kończyć, kiedy pomysły są najlepsze, a ogień w sercu jeszcze pozwala je świetnie realizować, bo ten sezon jest książkowym dowodem na to, że to powinno już dawno się skończyć. Cały potencjał został zmarnowany jak tylko się da, a efekt końcowy to najsłabszy sezon ze wszystkich w historii tego serialu.
Przede wszystkim całe więzienie o zaostrzonym rygorze nie wygląda tak, jak nam mówiono w poprzednich seriach. Przecież malowano nam obraz miejsca przypominającego koszmar i piekło. Początek jest obiecujący, gdy widzimy brutalne bicie protagonistek ze strony strażników i bezceremonialny dowód na to, że to nie jest już zabawa w więzienie. Zapowiadało to mroczniejsze i poważniejsze otwarcie, które coś zmieni w Orange Is the New Black. Problem w tym, że bardzo szybko to zanika i ustępuje miejsca podobnemu klimatowi, jak w poprzednich sezonach. Wystarczy kilka odcinków, by próba wprowadzenia świeżości wyparowała i znów dostrzegamy to samo łagodne podejście do bajkowego więzienia. Jest lekko, bardzo kolorowo (dosłownie kolory ubrań więźniarek odgrywają rolę w fabule) i sterylnie. Kłopot w tym, że gdy mamy świadomość, jakie w tym przypadku jest to miejsce, ta wizja kompletnie tutaj nie pasuje. Przewodnim wątkiem staje się rywalizacja bloków w więzieniu, która - choć na papierze wydaje się ciekawa - staje się nudnym i odtwórczym podejściem do schematów. To właśnie w tym momencie kłótnie pomiędzy więźniarkami i ich sposoby rozwiązywania problemów bardziej można porównać do konfliktów dzieciaków w sztampowym amerykańskim liceum niż do groźnego zatargu pomiędzy najgorszymi z najgorszych w świecie przestępczym. Czar pryska, a wraz z nim szansa na wykorzystanie potencjału, jakim miał być większy rygor codzienności więźniarek. Odtwarzanie schematu z poprzednich sezonów sprawia, że wszystko traci swoją wiarygodność. Trudno utrzymać zawieszenie niewiary jak w poprzednich seriach.
Dostajemy nowe postacie, które są w tym więzieniu od dawna. Główne role odgrywają tutaj Carol (Henny Russell) oraz Barb (Mackenzie Phillips), które są siostrami rządzącymi tym miejscem. Kłopot w tym, że twórcy usilnie starają się nam wmówić, jakie to one są twarde, charyzmatyczne, okrutne i wpływowe, ale nigdy tego nie udowodniają. Kiedyś w przypadku Vee szybko uwypuklono, dlaczego ona budzi respekt, a tutaj tego brakuje. Takim sposobem te dwie socjopatki stają się pustymi stereotypami, które nie są interesującymi antagonistkami sezonu. Oparto ich kreacje na totalnej sztampie i ogranych rozwiązaniach, a przez to trudno uwierzyć w respekt, jaki podobno wywołują, gdy ich zachowanie wywołuje śmiech, bo wygląda jak zaczerpnięte z taniej parodii. Podstawą fabuły jest ich konflikt, który doprowadza do wspomnianej rywalizacji bloków w więzieniu. Do tego mamy jeszcze kiepskie wojowniczki stojące po obu stronach barykady. Z jednej strony jest Madison Murphy (Amanda Fuller), która jest pusta, nudna i nie ma kompletnie nic do zaoferowania poza kilkoma ogólnie zarysowanymi cechami. Z drugiej strony jest Daddy (Vicci Martinez), której wątek jest kolejnym nieporozumieniem. Przede wszystkim ani na chwilę nie można uwierzyć, że ta osoba jest tak twarda, jak nam scenarzyści sugerują. Widać w tym zbyt dużo pozerstwa i kalkulacji, a do tego jej relacja z Dayą nigdy nie nabiera rozpędu. Murphy i Daddy to kolejne przykłady tego, jak bardzo temu serialowi zaszkodziła zmiana scenarzystów w 5. sezonie. Te wszystkie nowe postacie to zbiór kilku stereotypowych cech, kiepski casting i zapełnianie czasu ekranowego czymś kompletnie zbytecznym. Retrospekcje utrzymane w tonie tego serialu niczego nie zmieniają, a jedynie pogłębiają nijakość tych osób. Tak naprawdę to nie ma co pisać o nowych strażnikach, bo dostajemy puste jednostki bez charakteru, osobowości i historii. W tym aspekcie trochę ratują sytuację klawisze powracający z poprzedniego sezonu, którzy cierpią na zespół stresu pourazowego. A to jednocześnie obnaża bezmyślność scenarzystów, którzy wciskają ich na siłę do znanych nam protagonistek, aby te problemy psychologiczne bardziej podkreślić. To powoduje po raz kolejny konsternację i psucie jakikolwiek wrażenia budowy realizmu.
Szybko się okazuje, że postacie, którym kibicowaliśmy do tej pory stają się męczące i irytujące. Nieporozumieniem jest cały wątek Pennsatucky, który jest oparty na oczywistościach i sprawia wrażenie zbytecznego zapychacza. Fatalnie poprowadzono wątki Lorny, Friedy, Daiy, Red, Black Cindy, Suzanne i Piper. Ta ostatnia kiedyś była najmocniejszym punktem programu, a tutaj najpierw jest nie do zniesienia, a potem staje się nieciekawym dodatkiem do wymyślonej fabularnej gry. Przez nią i inne postacie są w tym sezonie momenty, które zaliczyłbym do "nie do zniesienia", czyli takie, które nie da się oglądać, bo są tak głupie, źle zrealizowane i męczące. To ostatnie słowo to klucz tego sezonu: wszystko jest tak rozciągnięte do granic możliwości, że seans przestaje być przyjemnością. Poprzedni sezon miał swoje wady wynikające ze zmiany czasu akcji sezonu na kilka dni, ale tam takiego wrażenie nie miałem. Tempo pomimo rozwlekania było po prostu lepsze. Tutaj nie da się z przyjemnością obejrzeć sezonu pod rząd, bo powstaje uczucie znużenia. Coś, co jest największym grzechem dla serialu Netflixa.
Kilku bohaterów broni się w tym sezonie, bo ich wątki są jakoś przemyślane i dostarczają emocji. Moim faworytem jest cała historia Tashy, która jest interesująca i emocjonująca, aDanielle Brooks ma pole do popisu. Ona jedynie broni się aktorsko, udowadniając, że jest jednym z największych atutów serialu. Nieźle prezentują się też Gloria i Maria, których wątki mają jakieś znaczenie, nie nużą i wszystkie wydarzenia mają pozytywny wpływ na ich rozwój. Tak samo swoje momenty ma Aleida oraz Caputo.
Pod koniec sezonu mimo wszystko nie brak pewnych niespodzianek fabularnych, które mają znaczenie. Innymi słowy wydarzeń, które w solidny sposób rozwijają historię i ustawiają nowy kierunek na kolejny dawno temu zamówiony sezon. To nie zmienia jednak niesmaku, jaki wywołuje 6. seria. Coś, co kiedyś było znakomitą, zabawna i poruszającą rozrywką, staje się czymś niewartym czasu. Ten sezon jest źle przemyślany, pełny głupich i nieciekawych decyzji oraz fabularnych rozwiązań wołających o pomstę do nieba. Nudno, nieciekawie i bardzo męcząco podczas seansu. Wszystko jest rozwleczone do granic wytrzymałości i przez to też trudne w odbiorze. A to wywołuje gniew, bo jak można było popsuć tak dobry serial? Szkoda, bo 6. sezon nie wydaje się już rozrywką, jaką fani oczekują. A finał doprowadza do kulminacji pozbawionej ikry, charakteru i sensu. Wszystko szybko staje się wyidealizowane w stylu najgorszych momentów tego serialu. To taka negatywna wisienka na tym torcie, która podkreśla smutek i zaciera dobre wspomnienie po czymś, co niegdyś było naprawdę dobre.
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat