Outlander: sezon 2, odcinek 1 i 2 – recenzja
Druga część powieści Diany Gabaldon, nosząca tytuł Zaklęta w bursztynie, jest obszerniejsza i bardziej skomplikowana niż pierwsza - nie tylko fabularnie, ale i narracyjnie. Czy wyszło to powieści na zdrowie, to już inna kwestia, ciekawe natomiast, co z tego materiału wyczarowali twórcy serialu Outlander. Z pewnością wiele kompromisów i skrótów, co widać już od samego początku, choć może poniekąd wyjdzie mu to na dobre (może jedynie poza tempem, w jakim Moore gna przez paryską część historii). Po dwóch pierwszych odcinkach drugiego sezonu uczucia są mieszane.
Druga część powieści Diany Gabaldon, nosząca tytuł Zaklęta w bursztynie, jest obszerniejsza i bardziej skomplikowana niż pierwsza - nie tylko fabularnie, ale i narracyjnie. Czy wyszło to powieści na zdrowie, to już inna kwestia, ciekawe natomiast, co z tego materiału wyczarowali twórcy serialu Outlander. Z pewnością wiele kompromisów i skrótów, co widać już od samego początku, choć może poniekąd wyjdzie mu to na dobre (może jedynie poza tempem, w jakim Moore gna przez paryską część historii). Po dwóch pierwszych odcinkach drugiego sezonu uczucia są mieszane.
Moore postanawia opowiadać historię nieco bardziej chronologicznie niż Gabaldon, choć i tak widz zostaje zaraz na początku wrzucony w środek, a właściwie na koniec historii i staje się jasne, że ten sezon Outlander bardziej będzie opowiadał jak niż co, zdradzając zakończenie już na samym początku. Dzięki pozostaniu w latach 40. XX wieku może jednak pokazać więcej perspektywy Franka i jego spojrzenia oraz emocji. Niemniej jednak choćby nie wiem jak Ron Moore starał się dać tej postaci więcej miejsca, choćbyśmy nie wiem jak dobrze rozumieli Franka, a Tobias Menzies wyszedł z siebie aktorsko, nadal trudno tę postać tak po prostu darzyć sympatią. Być może zbyt wiele we Franku z Jacka Randalla, być może Menzies ma coś takiego w swojej fizjonomii, co powoduje, że łatwiej mu przerażać psychopatyczną monstrualnością kapitana Czerwonych kurtek, niż przekonać nas do polubienia jego potomka kilka pokoleń później. Właściwie to nawet trochę dziwi, że Claire godzi się na ten układ, choć nietrudno wyobrazić sobie, że samotna kobieta z dzieckiem w latach 40. ubiegłego stulecia miała przed sobą marne perspektywy i brak środków na utrzymanie. Nie tylko jednak perspektywa Franka jest tu istotna, ale przede wszystkim właśnie emocje Claire, jej nieumiejętność odnalezienia się teraz dla odmiany we współczesności, próba poradzenia sobie ze stratą i stopniowe żegnanie się z człowiekiem, który w tych czasach jest już tylko pyłem na kartach historii, a wszystko to zanurzone w szarozielonej mgle, podkreślającej nastrój przygnębienia i klęski. Trzeba przyznać, że Moore czasami potrafi zagrać na emocjach widza nie gorzej niż Gabaldon i tym bardziej jakoś cieszy powrót do XVIII wieku, spięty ładnym wizualnie przejściem pomiędzy warstwami czasowymi.
Trochę szkoda tylko, że nie zmontowano zupełnie nowej czołówki, wpleciono jedynie nowe fragmenty. W zamian za to The Skye Boat Song wykonano w połowie po francusku i zgodnie z oczekiwaniem, po fantastycznym zastosowaniu gaelickiego w poprzednim sezonie, sporo dialogów też jest prowadzonych w języku francuskim.
Drugi odcinek to prawdziwa rewia mody - stroje są niemalże bohaterem serialu same w sobie. Nawet nie tyle rewia stroju historycznego, bo z adekwatnością tego różnie bywa i trochę to taki stylistyczny melanż, ale mody per se – od strojów, które Claire modyfikuje zgodnie z gustem współczesnej kobiety i kogoś o zdecydowanym zmyśle praktycznym, poprzez słynną czerwoną suknię, mającą za zadanie przykuwać uwagę, na absurdalnej i ekscentrycznej kreacji królewskiej metresy kończąc. Odnoszę jednak wrażenie, że jakkolwiek feeria ta jest miła dla oka, tak jednak trochę przyćmiewa fabułę i po obejrzeniu odcinka przez chwilę próbujemy sobie przypomnieć, o co tak właściwie w nim chodziło. Choć są i momenty emocjonalne oraz wyciszone – koszmary Jamiego, rozmowa z nawiedzonym księciem Karolem (zaproponowana przez Murtagha zbrodnia na królewskim potomku wydaje się zaiste kuszącą opcją), pierwsze spotkanie Claire z mistrzem Raymondem czy też sam finał odcinka, przynoszący ścinająca Claire z nóg wiadomość (choć tu nie jestem pewna, czy nie nastąpiło to zbyt szybko i czy w ogóle nie powinno zostać elementem zaskoczenia). Jest też w tym odcinku o dziwo sporo humoru, szczególnie kiedy szkocka logika Murtagha (jak zawsze świetny w tej roli Duncan Lacroix) zderza się z trybem życia i wymysłami paryskiej arystokracji. A arystokracja ta pławi się w dekadencji, pustej rozrywce oraz trywialnych problemach i generalnie jej obraz wydaje się nieco groteskowy oraz przerysowany. Trudno jakoś brać tych ludzi na serio, łącznie z Ludwikiem XV.
Na szczęście to dopiero dwa pierwsze odcinki (choć w tym sezonie Outlander nie ma ich wcale tak wiele, bo jedynie 13, a fabuła - jak wiadomo - jest dość skomplikowana i obszerna). Miejmy nadzieję, że dalej akcja skupi się bardziej na właściwiej intrydze, wciągnie i zaangażuje nas emocjonalnie. Emocji powinno być w tym sezonie bardzo dużo.
Poznaj recenzenta
Joanna MichalakDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat