Miasto 44 na językach wszystkich jest już od pamiętnego pokazu na Stadionie Narodowym. Wtedy obraz po raz pierwszy zobaczyła szeroka widownia, a w prasie pojawiły się pierwsze oceny. Były kontrowersje, były dyskusje. Film nie opowiedział się co prawda po żadnej ze stron, ale nie przeszkadzało to kolejnym głosom w sprawie potępienia lub słuszności Powstania. Nie było też zgody co do innej rzeczy – czy produkcja Jana Komasy to film warty uwagi.

Nie jest to film o Powstaniu, na który wszyscy czekali. Nie, źle. Inaczej: Nie jest to film o Powstaniu, którego wszyscy się spodziewali. Komasa wyrzuca przez okno tak uwielbianą w polskim kinie historycznym martyrologię. Zresztą nie tylko ją. Obok motywu Polski jako Mesjasza Narodów lądują też znane i ograne twarze oraz tradycyjna filmowa forma. Więcej niż Andrzeja Wajdy (autora hołubionego "Kanału") i Andrzeja Munka (twórcy nieco zapomnianej "Eroiki") znajdziemy tutaj Quentina Tarantino, Zacka Snydera, Stevena Spielberga i Baza Luhrmanna.

Komasa chyba jak nikt jeszcze w polskim kinie bawi się językiem filmu. Szok po wybuchu granatu w kanałach i atak klaustrofobii, który przeżywają w pewnym momencie bohaterowie, reżyser przedstawia w scenie wyjętej żywcem z horroru. Dynamiczny montaż połączony z ujęciami zbliżających się ścian robi nie mniejsze wrażenie niż nawet najbrutalniejsze zgony. Tych ostatnich zresztą nie brakuje, a za każdym razem, kiedy wydaje się nam, że właśnie zobaczyliśmy tę najdrastyczniejszą i najbardziej zaskakującą śmierć, następne minuty wyprowadzają nas z błędu.

[video-browser playlist="624333" suggest=""]

Nigdy nie wiemy również, kiedy nagle tempo akcji zwolni, by widzowie mogli uważnie śledzić biegnącego bohatera i obserwować świstające obok niego kule. Wszystko to zaś w nie tylko wyjątkowo dystynktywnej warstwie wizualnej, ale także muzycznej. Próbujący przedostać się przez cmentarz główny bohater sprint rozpoczyna nie przy dźwiękach orkiestry czy chóru, ale utworu "Dziwny jest ten świat". Scena przerysowana, być może aż nazbyt dosłowna (wszak to dzieło Niemena to niemal synonim młodzieżowej kontestacji), balansująca wręcz na granicy kiczu. Niech wszystko to będzie prawdą, tylko co z tego? Efekt końcowy jest zdumiewający. Takich generatorów ciarek na plecach jest u Komasy więcej. Długo po filmie na pewno każdy będzie wspominał scenę erotycznego uniesienia pokazywaną na przemian z przeprawą w kanałach i okraszoną rytmami… dubstepu. Reżyser łączy ze sobą zupełnie nieprzystające do siebie elementy i zestawia analogową rzeczywistość z roku 1945 z elektroniczną nowoczesnością, by miłość czy walkę o wolność zuniwersalizować i uczynić ponadczasowymi.

Wychwalana forma często panuje z kolei nad treścią, a niektórzy już okrzyknęli Miasto 44 efektowną wydmuszką. To określenie jednak wydaje mi się zbyt surowe. W misternie splecionym scenariuszu Komasy widać i zróżnicowanie klasowe polskiego społeczeństwa, i nazistowski antysemityzm, i ówczesną sytuację polityczną w Europie. Wreszcie film, nie opowiadając się po żadnej ze stron, pokazuje argumenty zarówno za słusznością Powstania, jak i przeciwko niemu.

Oczywiście nie brakuje w Mieście 44 słabszych stron. Czasem ktoś gdzieś rzuci nieco deklaratywnym czy ekspozycyjnym dialogiem, a główny bohater, choć kilkukrotnie w ciągu dwóch godzin seansu daje znać, że zaraz da upust wszystkim swoim emocjom, ostatecznie nie czyni tego do samego końca. Mnogość bohaterów nie pozwala zaś na silną identyfikację, nie wspominając już o zapamiętaniu wszystkich imion czy pseudonimów. Niemniej i to rozwiązanie paradoksalnie ma swoje plusy, bo przecież pokazuje liczne zaangażowania młodych w Powstanie oraz skalę całego konfliktu. Nieco nierówna gra to efekt zatrudnienia nowych, na razie jeszcze nieznanych twarzy. Nadało to całej historii autentyczności, choć jednocześnie bez wyraźnych punktów odniesienia w postaci gwiazd rozróżnianie postaci stało się dla części widzów problematyczne. To ryzyko jednak się opłaciło - za kilka lat będziemy wspominać, jak to obecne gwiazdy zaczynały swoją przygodę z szeroką widownią w filmie Jana Komasy. To właśnie tu po raz pierwszy zobaczyliśmy w pełnej krasie magnetyzm Anny Próchniak i ekspresywność Zofii Wichłacz (która za swoją przejmującą kreację została na dodatek wyróżniona nagrodą podczas Festiwalu Filmów Polskich w Gdyni). Jeśli najbardziej znaną osobą w filmie jest Tomasz Schuchardt (Jesteś Bogiem), a dobrych kreacji nie brakuje, daje to ogromne nadzieje na przyszłość. Po takich produkcjach jak Hardkor Disko i Miasto 44 po prostu aż chce się oglądać polskie filmy.

[video-browser playlist="615884" suggest=""]

Bo nawet jeśli uznać dzieło Komasy za wizualną wydmuszkę (zresztą Krzysztofowi Skoniecznemu też się w ten sposób dostało), to ja chcę oglądać takie cały czas. Za koszt nieco większy niż budżet jednego odcinka Gry o tron otrzymujemy widowisko z prawdziwie hollywoodzkim rozmachem. To nie szereg scen we wnętrzach z jedną sekwencją z efektami specjalnymi na końcu jak w Bitwie Warszawskiej. To nie polska próba zrobienia czegoś na amerykańską modłę jak w Tajemnicy Westerplatte. To po prostu pierwszorzędne kino wojenne. Nie ma tutaj żadnego udawania i maskowania braków lub słabości. Jeśli scena zakłada panoramę zniszczonego miasta, oglądamy nie jeden sypiący się budynek, a szereg zrujnowanych kamienic, z których dodatkowo wydobywają się płomienie czy dym. Jeśli bohaterowie walczą w gruzach, to kamera nie pokazuje ich chowających się za trzema kamieniami, a za całymi ich ścianami czy górami. Jak coś wybucha, to nie tylko słyszymy gdzieś eksplozję, ale obserwujemy ją z bliska, a następnie śledzimy wszystkie jej konsekwencje (vide rewelacyjna w swej drastyczności scena z czołgiem pułapką). Komasa tak jak walczący w 1944 roku powstańcy nie bawi się w półśrodki - atakuje wszystkim, co ma pod ręką.

Dla części widzów, ba, pewnie dla znacznej większości, eksperymenty formalne reżysera okażą się czymś nie do przyjęcia i na ich twarzach zamiast podziwu będzie malował się uśmiech politowania. Ten podczas pierwszego seansu Miasta 44 pojawił się zresztą nawet u mnie. Dopiero powtórne zmierzenie się z filmem i posiadanie pełnej świadomości tego, że "nie jest to kolejny rzemieślniczy film historyczny", pozwoliło docenić z pozoru kontrowersyjne decyzje twórców. Początkowo nie potrafiłem wyjść poza "to interesujące", dziś to wszystko - od latającej w zwolnionym tempie filiżanki, przez pocałunek w środku strzelaniny, po obronę kamienicy w stylu "Call of Duty" - kupuję bez mrugnięcia okiem.

Czytaj również: 39. Festiwal Filmowy w Gdyni: Oto zwycięzcy!

Teraz pozostaje jedynie czekać, aż scena z dubstepem stanie się kultowa, a Jan Komasa nakręci kolejny świetny film. Jakkolwiek te dwie rzeczy dziś mogą dla niektórych wydawać się niemożliwością, niedługo staną się faktem - jestem tego pewien.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj