„The Astronaut Wives Club”: sezon 1, odcinek 1 – recenzja
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby spotkanie "Gotowych na wszystko" z "Mad Men"? Ja też nie. "The Astronaut Wives Club" odpowiada jednak na to niezadane nigdy przez nikogo pytanie.
Zastanawialiście się kiedyś, jak wyglądałoby spotkanie "Gotowych na wszystko" z "Mad Men"? Ja też nie. "The Astronaut Wives Club" odpowiada jednak na to niezadane nigdy przez nikogo pytanie.
„The Astronaut Wives Club” to nowa, oparta na prawdziwej historii produkcja stacji ABC, stworzona przez Stephanie Savage - scenarzystkę i producentkę znaną dzięki takim serialom jak „Gossip Girl” i „Hart of Dixie”. Podstawą do napisania scenariusza „The Astronaut Wives Club” stała się książka o tym samym tytule autorstwa Lily Koppler. Mamy lata 60. XX wieku, między Związkiem Radzieckim a Stanami Zjednoczonymi trwa wyścig o to, kto pierwszy podbije kosmos. NASA uruchamia program Merkury i wybiera siedmiu mężczyzn, spośród których ostatecznie jeden ma wyruszyć w pierwszy załogowy lot komiczny. Serial (czego można się spodziewać po tytule) nie skupia się jednak na tych przyszłych astronautach, lecz na ich żonach.
Chciałabym tutaj zakrzyknąć „Ach, co to są za żony!”, ale niestety nie mogę, bo nie ma w nich nic szczególnego. Są stereotypowe do bólu. Z pozoru to idealne żony i matki - eleganckie, inteligentne, wspierające mężów w ich dążeniach, a tak naprawdę ukrywające swoje rodzinne problemy i sekrety. Odkrywcze, prawda? Nikt jeszcze nigdy nie wpadł na coś takiego w telewizji. Ale to jeszcze nie koniec. Przy tworzeniu tego klubu żon na 100% maczał palce jakiś spec od castingów do boysbandów (OK, w tym wypadku girlsbandów), bo bohaterki dobrane są według metody „wszystkiego po jednym”. Mamy zatem jedną słodką blondynkę, jedną typową matkę Polkę (tzn. matkę Amerykankę), jedną pyskatą i pewną siebie, jedną tajemniczą, która słowem się nie odzywa itd. Myślicie, że bycie stereotypową i jednocześnie jedyną w swoim rodzaju się wyklucza? Otóż, jak dowodzi „The Astronaut Wives Club”, wcale nie. Publicznie można być słodką żoną, której życiowym zadaniem jest wspieranie męża, a jednocześnie w towarzystwie innych podobnych sobie kobiet pokazywać pazury.
Chyba trudno znaleźć serial, którego bohaterki zirytowałby mnie równie szybko co te tutaj. Nie minęła jeszcze dziesiąta minuta seansu, a one już licytowały się niczym dzieci w piaskownicy. Tyle tylko, że zamiast krótkich spodenek i wiaderek, miały eleganckie sukienki i kieliszki z szampanem, a tematem ich przepychanek nie były lalki czy zamki z piasku, ale osiągnięcia mężów. Dorosłe, wykształcone, eleganckie kobiety robią takie rzeczy? Na poważnie i przy ludziach? A gdzie szlachetna sztuka manipulacji, delikatnego wbicia szpili tak, by nikt nie zauważył, ale by zabolało? W latach 60. jeszcze jej nie odkryto?
[video-browser playlist="711605" suggest=""]
Przez cały pilotażowy odcinek właściwie niewiele możemy się dowiedzieć o relacjach poszczególnych par, bo wyjątkowo mało czasu spędzają one razem. Ciekawy jest jednak związek głównej pary, Louise i Alana Shepardów, bo przypomina trochę relację Franka Underwooda i jego żony – przy ludziach razem, ramię w ramię, ale prywatnie właściwie oddzielnie. Tyle że Clair Underwood z "House of Cards" zna zasady tego dziwnego układu i (przynajmniej do czasu) odnajduje się w nim. Louise niestety jeszcze nie wyczuła (albo raczej wyczuła, ale to wypiera), że jest dla męża tylko ozdobnikiem.
Jednak nie to jest największym problemem „The Astronaut Wives Club”. Do specyficznego zachowania bohaterek szybko można się przyzwyczaić, potem nie denerwuje to już tak bardzo. Ot, takie są, nic się na to nie poradzi. Kłopot w tym, że w jednym odcinku scenarzyści zmieścili materiał, z którego spokojnie można zrobić cały sezon. W 50 minut opowiedzieli o dwóch latach życia przyszłych astronautów i ich żon. Nie znaczy to jednak, że pełno tam ekscytujących wydarzeń. Co to, to nie - wręcz przeciwnie. Wszystkie mające potencjał momenty zostały potraktowane ogólnikowo i po macoszemu, przez co do żadnego z nich nie przywiązuje się większej wagi. Fabuła mogłaby trochę zwolnić, dzięki czemu mielibyśmy okazję lepiej poznać bohaterki, realia, w jakich żyją, i być może stworzyć z nimi jakąś więź. Jak na razie nic takiego nie ma racji bytu, ponieważ w pierwszym odcinku wydarzyło się tyle, że trudno zapamiętać nawet imiona wszystkich bohaterek. Scenarzyści starają się też mieszać tutaj wątki polityczne z obyczajowymi – z jednej strony żony i ich problemy, z drugiej polityczny wyścig o podbój kosmosu – i nie jestem do końca pewna, co z tego wyjdzie. Oczywiście przy takim temacie i osadzeniu go w tych konkretnych czasach jest to nieuniknione, ale z jakiegoś powodu wdaje się do siebie nie pasować.
Zobacz również: „Arrow” – gagi z planu 3. sezonu
„The Astronaut Wives Club” po pierwszym odcinku sprawia wrażenie typowej lekkiej opowieści do oglądania podczas letnich wieczorów. Próżno szukać tu głębszego wglądu w życie kobiet w latach 60. XX wieku. Serial raczej nie przyniesie w tym temacie nic odkrywczego. Mimo to, jeśli fabuła trochę zwolni, a bohaterki dadzą nam się lepiej poznać, może się okazać całkiem przyjemnym serialem.
Poznaj recenzenta
Monika RorógDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat